O wspólnym pieczeniu ciast i osobnych pokojach. O tym, jak zwracają się do siebie dzieci w rodzinie patchworkowej. I o tym, co jest jej rdzeniem. Rozmowa z Arturem Tonderą-Blizińskim, urzędnikiem zajmującym się zrównoważoną mobilnością w mieście oraz autorem bloga wstrzasnieteizmieszane.pl, tatą dziesięcioletniej Ewy i siedmioletniej Aliny oraz opiekunem trzynastoletniego Staszka.

Sama tworzę rodzinę patchworkową i wiem, że to bywa bardzo trudne. Jaki jest twój patchwork?

Nasza rodzina składa się z pięciu osób i psa. Jestem ja i moja żona: ja mam dwójkę dzieci – dwie córki w wieku siedmiu i dziesięciu lat, a moja żona ma syna, który ma trzynaście lat, więc w sumie mamy trójkę dzieci. Nie chcemy mieć więcej, trójka nam wystarcza. Jesteśmy razem od mniej więcej czterech lat. Od trzech lat mieszkamy wspólnie w mieszkaniu, gdzie każdy ma swój pokój.

O, czyli wy, rodzice, też macie osobne pokoje?

Nie, ja i moja żona mamy jeden wspólny; fajnie byłoby mieć jeszcze więcej pomieszczeń, ale i tak sytuacja jest niezła, bo udało nam się upolować pięciopokojowe mieszkanie z trzema jednakowymi pokojami dla dzieci. Jak szukaliśmy, to okazało się, że deweloperzy nie przewidują rodzin wielodzietnych albo przewidują niesamowicie bogate, które stać na apartamenty po dwieście metrów kwadratowych.

Powiedz trochę o tym, jak wygląda wasze życie. Bo to nie jest oczywiste, w jaki sposób w takiej rodzinie, w której dzieci mają różnych rodziców, organizuje się codzienność. Czy w waszym układzie biorą udział drudzy rodzice?

Ja mam zasądzoną opiekę naprzemienną, więc dziewczyny funkcjonują w rytmie tydzień na tydzień: tydzień u mnie, tydzień u swojej mamy, natomiast syn żony jest u nas trochę więcej, bo jeździ do swojego taty w drugi i czwarty weekend miesiąca. Staramy się tak planować, żeby te weekendy, kiedy nie ma dzieci, nam się zgrywały, żeby w tym całym szaleństwie znajdować chwilę dla siebie. Powiedzieliśmy sobie z żoną na samym początku, że chcemy, żeby jądrem naszej rodziny była nasza relacja. Wyszliśmy z takiego założenia, że szczęśliwi dorośli to szczęśliwe dzieci. U drugich rodziców dzieci funkcjonują niezależnie. Z matką moich córek nie jesteśmy jednym z tych układów, o których się nieraz słyszy, że Boże Narodzenie spędzają w patchworku i razem śpiewają kolędy: byli partnerzy, obecni partnerzy, dzieci. Jednak w obszarze wychowania mamy w miarę wspólny front. Decyzje podejmujemy razem, zdarzają się tarcia, ale ogólnie rzecz biorąc to dobrze funkcjonuje. To też nie jest już taka rzadka sytuacja, widzę w szkole naszych dzieci, że rodziców rozwiedzionych, ponownie wchodzących w związki jest niemało.

Artur i Beata, fotografia: Aleksandra Rózga

Twoje córki mocno przeżyły rozstanie mamy i taty?

Pewnie one same lepiej odpowiedzą na to pytanie za dwadzieścia lat na fotelu u psychoterapeuty. Kiedy się rozstawaliśmy z mamą dziewczyn, nie wdawaliśmy się w szczegóły, powiedzieliśmy im po prostu, że od dzisiaj jest tak i tak, nadal was kochamy, to sprawa między dorosłymi. Dziewczyny były wtedy stosunkowo małe, może to pomogło. Ich mama się wyprowadziła, przez pierwszy okres mieszkały ze mną, mnie dzięki temu było łatwiej utrzymać się we w miarę dobrym stanie, skupić się po prostu na codziennych obowiązkach.

Teraz na pewno mają jakieś tam westchnienie w środku, że takie życie jest bardziej skomplikowane.

Funkcjonowanie na dwa domy bywa upierdliwe – kiedy na przykład przenosząc się od jednego rodzica do drugiego zapomną zabrać ze sobą strój na wuef czy jakiś podręcznik.

No i przenosząc się do was, wracają do domu, w którym mieszka już inne dziecko, i to starsze od nich. Jakie są relacje między nimi wszystkimi?

Mam wrażenie, że oni są lepszym rodzeństwem niż niejedno rodzeństwo biologiczne: wspierają się nawzajem, bawią ze sobą. Zdarza się, że Staszek pomaga Ewie z lekcjami, że któreś z nich robi jedzenie dla całej trójki, czasem wspólnie upieką ciasto. My, rodzice, moja żona i ja, jesteśmy tym zachwyceni. Jak mamy trudniejszy moment, czy to między nami, czy z dziećmi wychowawczo, to mówimy sobie: ej, ale zobacz, jak oni fajnie się zgrali, to jest taka super wartość.

Jak to osiągnęliście?

Nie mam pojęcia! Na pewno pomogło, że w żaden sposób do niczego ich nie zmuszaliśmy, nie było tekstów w stylu: „bądź miły dla swojej siostry”.

Na początku podeszli do siebie z dużą rezerwą, daliśmy im czas i w pewnym momencie kliknęło.

Widać, że lubią tę rodzinę: robimy różne rzeczy razem, na przykład wspólnie słuchamy audiobooków i potem się nimi ekscytujemy, a nasze wyjazdy wakacyjne to dla nich po powrocie temat na wiele miesięcy. Ale mają też przestrzeń dla siebie: jak któreś ma ochotę, to może się zamknąć w swoim pokoju i odpocząć od innych. Myślę też, że indywidualne cechy pomogły im się zgrać. Ewa jest urodzoną organizatorką i animatorką, wciąga rodzeństwo do swoich pomysłów, gier, zabaw. Staszek i Ewa są zwierzętami stadnymi, Alina jest zupełnie inna, to niesamowicie skupione dziecko, potrzebujące sporo czasu spędzać w samotności. Potrafi przez półtorej godziny nie odrywać się od rysowania, jest zresztą bardzo uzdolniona artystycznie. Bardzo dobrze się dogaduje z Beatą, która jest absolwentką ASP. Dzieci mówią o sobie nawzajem „rodzeństwo”. „Moja siostra to”, „mój brat tamto”. To wyszło w pełni od nich, po prostu w pewnym momencie zaczęli tak o sobie mówić innym dzieciom, żeby było prościej. Dziewczyny do mnie mówią „tato”, Staś do Beaty „mamo”, jako do biologicznych rodziców. Ale do niebiologicznych opiekunów – Staś do mnie i dziewczyny do Beaty – mówią po imieniu. I, co jest moim zdaniem fantastyczne, bez naszego udziału ustalili, że jeśli rozmawiają między sobą o nas, mówią Artur i Beata. Żeby nie było konfuzji, o czyją mamę czy czyjego tatę chodzi.

Ewa, fotografia: Aleksandra Rózga

Opowiedz trochę o swoich relacjach z córkami. Co macie wspólnego? Jakim tatą dla nich jesteś albo starasz się być?

Relacja z każdą z nich jest inna, bo one są różne. Z Ewą łączy mnie to, że oboje lubimy organizować, podsuwać ludziom aktywności, spełniamy się w tym, rozumiemy się. Z Aliną z kolei łączy mnie to, że oboje lubimy czytać książki, zatapiać się w opowieściach. Zawsze chciałem być w pełni obecny w życiu córek. Od kiedy formalnie mam połowę opieki nad nimi, to jeszcze bardziej staram się być pozytywnym wzorem mężczyzny; strasznie nie chciałbym być takim ojcem, który płaci alimenty i pojawia się w życiu dzieci raz w miesiącu, chociaż to jest kuszące, szczególnie kiedy jestem przemęczony. Myślę sobie wtedy: kurde, inni faceci zajmują się tymi dziećmi raz w miesiącu, jak ja im zazdroszczę, fajnie być takim weekendowym tatą – ale to jest oczywiście tylko myślowy wentyl bezpieczeństwa. Bo prawda jest taka, że bardzo mi zależy na tym, żeby dzieciom pokazywać wzorzec mężczyzny obecnego w domu i w relacjach. Taki, którego stosunkowo mało jest w naszym otoczeniu. To jest odwrotność modelu, w którym tata idzie do pracy na cały dzień, a po powrocie siada z gazetą i wszyscy muszą być cicho. Takie równościowe podejście znam też z domu rodzinnego: moi rodzice oboje pracowali, tata dużo gotował, role męska i kobieca jak na tamte czasy były dość elastycznie traktowane, to było fajne.

Ja sam podjąłem wewnętrzne zobowiązanie: w pełni dzielić to klasyczne obciążenie rodzicielstwem, na które składa się pilnowanie wizyt u lekarza, pamiętanie aktualnego rozmiaru ubrań, niezapominanie o praniu i tak dalej. Ja to wszystko ogarniam, po prostu to robię i jest to czasami strasznie męczące, ale chcę, żeby nasze dzieci wiedziały, że mężczyźni też mogą doświadczać pełnego spektrum rodzicielstwa.

Że moje zmęczenie może wynikać nie tylko z tego, że ja jestem gdzieś na zewnątrz i tam się realizuję, ale też z tego, że muszę zrobić trzy prania z rzędu i je rozwiesić, i że to są prania ich ciuchów. Dzięki temu jest nadzieja, że nasze dzieci, kiedy dorosną, będą potrafiły rozróżnić męskość zdrową od takiej, która drenuje. Prócz codziennego krzątania się, robię różne rzeczy razem z dziećmi. Pomagam im w szkole, wspólnie pieczemy czy we czwórkę gramy w piłkę. Ale też nie jest tak, że mam dla nich zawsze czas, bo bywa, że jestem zajęty, mam własne sprawy. I chcę, żeby dzieci to widziały: że moje życie to nie tylko one, że ja też mam swoje rzeczy. I że to mnie uszczęśliwia. Zależy mi, żeby być autentycznym. Staram się stawiać na to, żeby dom i rodzina były przestrzenią, w której się dobrze czują.

Nie pytam, czy przydarzają się konflikty, bo to oczywiste, że jak jest pełna chata, to są konflikty. Zapytam: kiedy się już przydarzają, to jak do nich podchodzicie?

Myślę, że tutaj nasze problemy nie odbiegają specjalnie od problemów większości rodziców i dzieci. Jeśli chodzi o dziewczyny, które są jeszcze stosunkowo małe, to kłócimy się o rozrzucone brudne ciuchy czy zostawione naczynia. A jeśli chodzi o Staszka, który jest już nastolatkiem, to są rzeczy związane ze szkołą: że się nie przygotował do jakiejś klasówki albo grał na komputerze, zamiast się uczyć. W konflikty między dziećmi staramy się nie ingerować nadmiernie, tylko raczej na co dzień z nimi rozmawiać i uczyć asertywności, wrażliwości, empatii. Nie jesteśmy w stanie ich chronić przed każdym słowem, które do nich trafi, czy w domu, czy w szkole. Mamy też taką zasadę, że odpowiedzialność za dane dziecko jest po stronie rodzica biologicznego. Umówiliśmy się, że problemy rodzica niebiologicznego z danym dzieckiem kierujemy do rodzica biologicznego. Na przykład jeśli mnie wkurza coś, co robi Staszek, idę z tym do Beaty.

Czasem któreś z dzieci wyprowadzi nas z równowagi i bywa, że reakcja drugiego z rodziców wydaje nam się niewłaściwa. Myślę, że to nie jest charakterystyczne dla patchworku, tylko po prostu kiedy się żyje z ludźmi, to czasem nas wkurzają.

Oczywiście wspieramy się też jako rodzice, wieczorem siadamy i rozmawiamy o konkretnych problemach: co tu zrobić, w jakim kierunku decydować. Myślę, że akurat w patchworku szczególnie ważne jest, żeby znajdować czas na poszczególne relacje z osobna: żebyśmy mieli czas dla siebie z żoną, żebym ja miał czas dla dziewczyn, a Beata tylko dla Stasia. Żeby nie było tak, że wszystko zawsze musimy robić razem, bo tak to można oszaleć.

Cykl „Być tatą dziewczynki”: Jestem macochem – rozmowa z Maciejem Panabażysem

Cykl „Być tatą dziewczynki”: Jestem macochem – rozmowa z Maciejem Panabażysem

A co cię zaskoczyło w ojcostwie, w rodzicielstwie?

Widzę swoje ograniczenia w tym, jakim jestem człowiekiem. Zdecydowanie jestem typem, który bardzo lubi opiekować się małymi dziećmi, jestem świetny w noszeniu ich i śpiewaniu niekończących się kołysanek, dzieci przy mnie łatwo zasypiają. W tym sensie nie mogę się doczekać bycia dziadkiem. Pieluchy, nieprzespane noce wcale nie były dla mnie tak okropne, jak wszyscy zapowiadali. Dużo trudniejsze wydaje mi się wychowywanie starszych dzieci.

Wyzwanie zaczyna się od momentu, kiedy dzieci zaczynają nie przyjmować mojej pomocy, kiedy zaczynają mieć własną wizję tego, jak coś powinno wyglądać, mimo mojego przekonania, że wiem lepiej.

Wycofać się, zrobić krok wstecz i nie pchać się z pomocą, której dziecko już nie potrzebuje, to dla mnie strasznie męczące.

Alina, fotografia: Aleksandra Rózga

Tak. Wiem, o czym mówisz, mam podobnie. A tymczasem właśnie takim wycofaniem się w odpowiednim momencie często dajemy najwięcej wsparcia. Jak wspierasz córki teraz i jak byś chciał je wspierać w przyszłości?

Z jednej strony takie wspieranie to na pewno dostarczanie bezpiecznej przestrzeni, tworzenie domu. Staram się tam, gdzie mogę, wspierać je w codziennych sprawach związanych chociażby z rozumieniem tego, co wolno dziewczynom, a co wolno chłopakom. Kiedyś na dodatkowym angielskim Ewy przygotowywano przedstawienie. Chłopcy jako rekwizyt spośród zabawek mieli wybrać samolot, a dziewczynki lalkę. Napisałem do prowadzącej, że Ewa chciała wybrać samolot i że to jest bardzo nie fair, że nie mogła. Ta pani mi odpisała, że rzeczywiście, po prostu nie pomyślała. Taki mały sukces. Poza tym od najwcześniejszych lat dziewczyny uczestniczą razem ze mną w protestach związanych ze Strajkiem Kobiet, z polityką klimatyczną, od zawsze chodzimy razem na Manify. Najbardziej bym chciał, żeby one umiały zadbać o siebie, bo ja nie będę w stanie zawsze stać z tyłu za nimi. Żeby się nauczyły same walczyć o swoje prawa i interesy. W Ewie widzę urodzoną aktywistkę, więc może kiedyś będę malować transparenty, żeby jej pomóc przy organizacji jakichś działań, zobaczymy.

Chcę, żeby moje córki wiedziały, że mają w sobie siłę. Że jeśli chcą zmieniać świat albo nie chcą zmieniać świata, tylko po prostu chcą siedzieć i malować obrazki albo opiekować się dziećmi, to mogą. Że to ich decyzja.

Mam poczucie, że dając moim dzieciom to, co daję, żyjąc takim życiem, jakim żyję, przekazuję dalej umiejętności związane z szacunkiem, miłością, godnością i tym, co wydaje mi się w człowieczeństwie najbardziej wartościowe. Może one potem komuś też pomogą pokazując swoim przykładem, że można żyć niezależnie i szczęśliwie. To jeden z sensów życia: przez swoje działania związane z rodzicielstwem zostawić świat trochę lepszym niż się go zastało. Jeśli uda mi się wychować osoby, które staną się szczęśliwymi i silnymi dorosłymi, to będzie cegiełka do tego, żeby kiedyś w przyszłości ten kraj, ta planeta, ludzkość była troszeczkę lepsza i troszeczkę fajniejsza. To są, wydawałoby się, małe rzeczy, ale jednocześnie dla kogoś to może być cały wszechświat.

Zajrzyj do najnowszego 42. numeru magazynu „Kosmos dla dziewczynek”

NR 42 / GOTOWE, START!

Zajrzyj do najnowszego 42. numeru magazynu „Kosmos dla dziewczynek”

NR 42 / GOTOWE, START!