O tym, że bez wspólnej rzeki genów też można stworzyć rodzinę oraz jak precyzja przy wbijaniu gwoździ i rąbaniu drewna uczy pokonywania trudności, opowiada Maciej Panabażys, ojczym Zosi, Hani i Witka.
Kim są dla ciebie Zosia, Hania i Witek – dzieci Moniki, twojej partnerki?
Traktuję je jak swoje dzieci, choć nie jestem ich biologicznym tatą. Nie mam z nimi wspólnej rzeki genów, ale od osiemnastu lat tworzymy rodzinę.
A jak one na ciebie mówią?
Od zawsze mówimy do siebie po imieniu. Mają ojca, więc „tata” jest zarezerwowany dla niego. Ja jestem opiekunem, dorosłym, który jest w ich rodzinie. Chociaż kiedyś były takie rozmowy i przymierzanie się do różnych form. W ten sposób powstał „macoch”, który przez chwilę „obowiązywał”, trochę z przymrużeniem oka. Ojczym jest strasznie technicznym i formalnym określeniem, nie pasował nam. Macocha wymyśliła Zosia, która ma zdolności słowotwórcze. Mogła wtedy mieć z dziesięć lat.
Słowo „macocha” niektórym osobom wciąż nie kojarzy się dobrze, ale „macoch” jest takim wywróceniem tych sensów i znaczeń. Fajne!
Do rozmowy dołącza Monika, mama Zosi, Hani i Witka: Czasem rodzice przepychają dzieci między sobą: „Zapytaj matkę/ojca”. U nas to było niemożliwe, więc zaczęłam mówić: „Zapytaj matkę” i oni przez jakiś czas mówili na Macieja „Mama II”.
Maciej: Są takie zabawy, gdzie bierze się nazwisko i zamienia literami. Robiliśmy to najpierw z jednym, a potem z obydwoma i wszyscy razem wymyślaliśmy, jak by to było, gdyby je połączyć, sprawdzaliśmy różne warianty. To była ciekawa zabawa, w której obydwa nazwiska się mieszały i tworzyły coś nowego, jednocześnie wiadomo było, że to jest nieformalne. Wiązało się z tym dużo śmiechu.
Pamiętasz, jak wyglądało wprowadzanie ciebie do rodziny czy dzieci do wspólnego świata? Najmłodsza, Zosia, miała wtedy cztery lata, Hania osiem, a Witek dziesięć.
Ja mieszkałem 400 km od nich i trzeba było wymyślić, w jaki sposób te dwa życia się połączą. Na początku nie wiedzieliśmy, co robić. Przez rok oswajaliśmy dzieci z tą sytuacją, wyjeżdżaliśmy razem. Dopiero potem zamieszkaliśmy wspólnie w takim trybie, że spędzałem w Warszawie całą zimę, część jesieni i wiosny, a później jechałem w góry i wtedy Monika z dziećmi przyjeżdżała w czasie wakacji czy na ferie. Ale to ona przeprowadziła z nimi wcześniej rozmowę na ten temat.
Fotografia: Hania, Zosia i Witek, archiwum domowe
Jakie to było dla ciebie doświadczenie?
To był kosmos, bo nie mam własnych dzieci. Miałem młodszego brata, ale to przecież zupełnie co innego! Znajoma, kiedy dowiedziała się, że jestem w związku z kobietą z trójką dzieci, skomentowała: „Od razu na głęboką wodę!”. Bo nawet kiedy ludzie mają trójkę, zazwyczaj one pojawiają się po kolei, można się do tego przyzwyczaić. Tu stało się to na raz, a ja nie miałem wcześniej podobnych doświadczeń. W dodatku dzieci przez większość czasu były pod naszą opieką. Czułem, że muszę w to po prostu wejść i zacząć sprawdzać, co działa, co jest dobre. Dużo rozmawialiśmy, to była podstawa moich działań z dziećmi. Doszedłem do wniosku, że nie chcę się stawiać w pozycji ojca, bo mają tatę i wiem, że to ważne, żeby mogły mieć ze swoim ojcem normalne relacje, a nie, żeby musiały w jakiś sposób przebijać się przez rodziców.
Dlatego – na ile mogłem – wspierałem to, żeby czuły się swobodnie, żeby wiedziały, że mogą myśleć i mówić o tacie, a w obszarze, który nie dotyczy naszej rodziny, mogą robić, co chcą, bo one też tworzą rodzinę ze swoim ojcem.
Na początku starałem się być trochę z boku, jedynie towarzyszyć. Ta strategia się sprawdziła. Z Moniką dużo dyskutowaliśmy, ale nasze wspólne ustalenia wprowadzała ona. Nie chciałem doprowadzić do sytuacji, w której któreś z dzieci powie: „Ale właściwie o co chodzi? Przecież ty nie masz do nas praw”. Zamiast mówić, co mają robić, albo cokolwiek im narzucać, starałem się rozmawiać, prosić i negocjować.
Czyli pewne tematy pozostawały po stronie Moniki. Nie czułeś się czasem pominięty?
Nie, jeśli czułem, że coś jest ważne, starałem się zadbać o to, żeby to wybrzmiało, żebyśmy przynajmniej o tym porozmawiali.
Nie wszystkie moje pomysły były trafione. Jestem bardziej surowy, Monika bardziej wyrozumiała, szukaliśmy drogi środka. W pewnych momentach czułem, że muszę odpuścić swoje najbardziej radykalne koncepcje.
Jeżeli dorosły stara się wdrożyć swoje wyobrażenia w dziecko, ono często zaczyna się buntować, bo czuje się niesłuchane, nierozumiane, dystans się powiększa. Schowanie na chwilę swojego światopoglądu, swoich wyobrażeń jest bardzo trudne, bo trzeba je na moment zawiesić i wejść w świat osoby, która inaczej myśli albo ma inne wartości.
I to było trudne?
Momentami tak. Na przykład nie przepadam za tatuażami, a Zosi bardzo się podobają i tatuuje się rekreacyjnie. Hania zrobiła sobie tatuaż na podkreślenie wspólnoty z przyjaciółkami, z którymi mieszkała. Mogę wyrażać dezaprobatę, tylko co to zmieni? One wiedzą, że nie bardzo mi się to podoba, ale nie daję im odczuć, że to dezaprobata ich stylu życia czy wartości. To jest bardzo trudne, bo trzeba w jakiś sposób siebie przekroczyć. Z drugiej strony, przekraczamy siebie po to, żeby wejść w świat drugiej osoby. Wydawałoby się, że dzieci mają gorsze rozpoznanie świata niż dorośli, bo to dorośli wychowują, ale z drugiej strony, dwadzieścia lat to kosmos, jeśli chodzi o przemiany w kulturze. Za czasów mojej młodości wytatuowani byli tylko ludzie z wyrokami, nikt inny. Później się tym nie interesowałem, a to się stało modą i w tej chwili to pewnego rodzaju ozdoba. Nawet się zastanawiałem, czy gdybym to ja urodził się pod koniec lat dziewięćdziesiątych, nie chciałbym sobie czegoś wytatuować.
Fotografia: Maciej z Hanią i Zosią, archiwum domowe
A myślałeś o różnicach w wychowywaniu dziewczynek i chłopców?
Wydaje mi się, że to nie miało dla mnie znaczenia. Monika twierdzi, że mam inną percepcję, ponieważ to nie są moje biologiczne dzieci. Może gdybym był biologicznym ojcem, miałoby to dla mnie większe znaczenie – czy fajniej jest mi z dziewczynami albo czy syn jest tym następcą. Ale ja raczej mam podejście, że trzeba wspierać każdego człowieka w zasobach, które ma, sprawdzać, co może mu pomóc w życiu, bo każdy ma swój zestaw cech. Nie czuję, że ktoś musi mieć jakieś doświadczenie, a ktoś powinien mieć inne. Na przykład był taki czas, kiedy razem z Witkiem gotowaliśmy, a kiedy indziej zaplanowałem, żeby nauczyć dziewczyny wbijania gwoździ.
Czemu tylko dziewczyny?
Z Witkiem w ogóle nie było okazji, potrzeby. On ćwiczył aikido, które jest pewną formą stykania się z przeciwnościami. Nie czułem, żeby trzeba było go w tym akurat wspierać. Może dlatego, że był starszy, po prostu pomagał? A może właśnie uznałem, że dla dziewczyn to fajne doświadczenie, takie działania, które nie są typowo kojarzone z kobietami? I Zosia z Hanią wbijały gwoździe, kiedy kładliśmy powały w naszym domu. Miały wtedy szesnaście i dwadzieścia lat. Rąbały też drewno. Zosia nawet ostatnio się śmiała: „Nie pamiętasz? Mówiłeś, że to rozwija koordynację oko–ręka”. Bo takie prace to rzeczywiście też umiejętność panowania nad ciałem. Zarówno w rąbaniu, jak i wbijaniu gwoździ potrzeba dużej precyzji, umiejętności przykładania precyzyjnej siły, zdecydowania. Potem jest też satysfakcja, że udało się coś zrobić.
Może doszedłem do wniosku, że fajnie, żeby dziewczyny też miały takie doświadczenie zdecydowania, spotkania z materią i pokonywania fizycznych trudności. Uważam, że ludzie powinni się rozwijać harmonijnie. I jeśli komuś może się przydać jakieś doświadczenie, które mam możliwość dostarczyć, robię to.
Na przykład prowadzić uczyłem całą trójkę. Jeździłem wtedy ładą nivą, która przez dzieci była odbierana jako auto słabe w porównaniu z tym, czym jeżdżą ludzie w mieście. Łada ma za to możliwość zmiany biegów na terenowe, które są bardzo krótkie i nie można się na nich szybko rozpędzić. W wakacje, kiedy Hania miała jakieś 10 lat, a Witek 12, postanowiłem zmienić ich podejście do tego samochodu. Pojechaliśmy na duży, wyasfaltowany plac w byłym pegeerze i oboje próbowali się z tym autem. Zosia, kiedy już zaczęła dosięgać nogami do pedałów, też się o to upomniała.
Czyli nie zastanawiałeś się, że przed dziewczynami stoją takie wyzwania, a przed chłopcami inne?
Nie. Raczej oboje z Moniką myśleliśmy, co trzeba zrobić, żeby dzieci miały wsparcie, którego potrzebują.Zarówno Hania, jak i Zosia zwracają uwagę na to, jak ktoś się odnosi do innych. Szybko wyłapują i reagują na sformułowania seksistowskie, obniżające wartość. Czasami zdarza mi się puścić jakiś żart i one od razu to wyłapują.
Jeżeli dziewczyny są dobrze przygotowane do tego, żeby określać swoje granice, nie muszą łykać wszystkiego, co podsuwa im świat, tylko mogą zadawać pytania i same patrzeć, z czym czują się dobrze, a z czym nie.
To wspieranie w tego typu samodzielności wspiera je także w tym, że na pewne rzeczy będą się zgadzały, a na inne nie. Wiedzą, że nam mogą wprost zakomunikować, jeśli coś jest niefajne albo nie fair. Mam nadzieję, że jeśli z kimś nie będą czuły się na tyle bezpiecznie, żeby postawić wyraźną granicę, może chociaż zbudują dystans, odsuną się od takiej osoby.
Co należało do twoich obowiązków w wychowaniu dzieci?
Na pewno nie kupowałem ubrań, tata i Monika się tym zajmowali. Chociaż czasem do sklepów potrafiłem chodzić. Zasadniczo bardzo dużo rzeczy robiliśmy razem, na przykład kiedy dzieci trzeba było odebrać ze szkoły, szliśmy we dwoje. Był moment, kiedy Monika pracowała jako trenerka i przez blisko rok jeździła po Polsce, to czasem były nawet kilkudniowe wyjazdy, wtedy ja ogarniałem wszystko. A jak złamała nogę, postanowiliśmy to wykorzystać do przyspieszonej edukacji samodzielnościowej. Taka mobilizacja, że trzeba pewne rzeczy robić: jedzenie, sprzątanie, pranie. Monika wciąż była zarządcą, my działaliśmy, ja to koordynowałem.
A bawiłeś się z córkami?
Może i były takie epizody. Jak byłem mały, sam w pewnym sensie bawiłem się lalkami. Moja matka chciała mieć córkę, ale powiła dwóch synów. W związku z tym swoje potrzeby dotyczące tego, co mogłaby robić z córką, realizowała ze mną. Pamiętam takie książeczki, w których były narysowane dziewczynki i oddzielnie ubranka dla nich. Można to było powycinać i bawić się w zmienianie dziewczynkom jednego stroju na inny. I ja to robiłem.
Na ile twoje osobiste doświadczenia bycia synem twoich rodziców wpłynęły na sposób, w jaki wychowywałeś dzieci?
Miałem dobrze przemyślane, które elementy z wychowania moich rodziców były niewłaściwe, i starałem się ich nie powielać. Między innymi nakazywanie robienia czegoś bez rozmowy czy to, że rodzic nie przeprasza. Z kolei chciałem przekazać dzieciakom jako wartościowe wspieranie niezależności, własnego zdania, czyli rozmawianie w taki sposób, że człowiek musi troszkę pomyśleć, a nie, że daje mu się gotowe odpowiedzi.
Jakie są twoje relacje z każdym z dzieci?
Każde z tej trójki jest zupełnie inne. Z Hanią to spotkanie dwóch introwertyków. Jest skierowana do środka, stonowana i empatyczna. Dlatego starałem się mieć z nią bliskie relacje, w których ona czuje, że ją rozumiem i wspieram, może mi zaufać. Jeżeli chodzi o Zosię, to jest to spotkanie z ekstrawersją i takim wyraźnym wnoszeniem tego, co czuje, nawet jeżeli tego nie rozumie, więc ja z kolei wnosiłem stabilność emocjonalną. Starałem się nie reagować na wszystko od razu, raczej przepuszczać to przez siebie, żeby zastanowić się, co może wesprzeć tę relację i komunikację, a nie, żeby wnosić to, co ja w danym momencie czuję i czego potrzebuję. A żeby wyrazić moje uczucia, szukałem odpowiedniego momentu i sposobu. Witek zaś jest mocny intelektualnie, starałem się więc wspierać go w rozumieniu, że ludzie mogą czuć rzeczy, które logicznie trudno wytłumaczyć.
Co jest najtrudniejsze w byciu opiekunem dziewczynek?
Dokonywanie pewnych wyborów przez dzieci. Bo na przykład z mojego doświadczenia wynika, że pewien wybór nie jest rozwojowy albo trzeba bardzo dużo mądrości i wysiłku, żeby było to budujące doświadczenie. Nie wiem, czy to nie jest nawet trudniejsze w przypadku dziewczyn. Bo facet jakoś łatwiej sobie poradzi. Tak przynajmniej mam, kiedy myślę o Witku. Jak widzę, że Hania chce pójść na studia, które najprawdopodobniej nie będą dla niej rozwijające, i się waha, to jest trudne, żeby to zaakceptować.
Momentami wyzwaniem jest też przepraszanie dzieci, żeby zrobić to szczerze, a nie tylko tak, żeby nie miały pretensji. Ale i bardzo potrzebne, bo buduje głębsze zaufanie.
A nie, że dorosły stoi na piedestale i zawsze wie najlepiej. Każdemu zdarza się popełnić błąd albo urazić kogoś bez intencji.
Co jest najfajniejsze w byciu macochem?
Kontakt, nasz osobisty. To, że relacje, które udało mi się z nimi zbudować, są już w pełni moje. Gdybym ich nie miał, duża część moich doświadczeń nie mogłaby zaistnieć. Fajne jest towarzyszenie ludziom, którzy wzrastają, dojrzewają, zaczynają podejmować jakieś decyzje i to, że ja w tym jestem, muszę się do tego jakoś ustawić. I że nie robię różnych rzeczy sam, tylko we wspólnocie z innymi.
A co dało ci bycie macochem dziewczyn?
Akurat z kobietami ważne jest korzystanie nie tylko z intelektu, ale i emocji. To oczywiście pewnego rodzaju uproszczenie, ale – tak myślę – emocje odgrywają u was dużą rolę i są ważnym elementem wyrazu.
Czyli dziewczyny uczyły cię rozwijania twojej emocjonalnej strony?
Chcę myśleć, że uczyliśmy się od siebie nawzajem i razem wzrastaliśmy.
Maciej z Moniką, fotografia: M. Przeździk
Maciej Panabażys – coach, mediator i facylitator procesu zmian, trener edukacji finansowej. Wspólnie z Moniką zajmują się wspieraniem par w przezwyciężeniu konfliktu. Pracuje z ciałem (LBMS, qigong). Autor baśni Drzewo światów. Mieszka w Beskidzie Niskim.