W tym roku na 1 września czekałam jak na zbawienie. Po sześciu miesiącach bycia non stop razem każdy miał się rozejść do swoich spraw. Dzieci do szkoły, rodzice do pracy. Oczekiwałam powrotu wspaniałej i zdrowej równowagi między „razem” a „osobno”. Zapomniałam, że wrzesień rządzi się swoimi prawami. Co roku (a zwłaszcza w tym roku!) uczy mnie, żeby nie oczekiwać, tylko przyjmować z otwartością, cierpliwością i ciekawością to, co przynosi.

Chwila, kiedy przyszedł ze szkoły mail, że dzieci mogą do niej wrócić, była naprawdę szczęśliwa. Poczułam delikatne łaskotanie w brzuchu i bąbelki radości w okolicach serca i w głowie.

Spędziliśmy razem tyle miesięcy w tym dziwacznym pomieszaniu różnych porządków. Gdzie kończy się praca, a gdzie zaczyna dom? Gdzie jest granica szkoły? Czy mogę być tylko mamą, a nie jednocześnie nauczycielką, najczęściej występującą jako sierżantka pilnująca wykonania zadań? Kiedy wreszcie wrócą szkolne posiłki i będę mogła przestać gotować?

Zalała mnie fala ekscytacji! Zaczęłam wyobrażać sobie siebie z kawą i książką. W ciszy. Wizja robienia czegokolwiek w ciszy i samotności, bez ciągłego odpowiadania na pytania, bez przerywania co chwila – bo coś, bez bycia permanentnym wsparciem w lekcjach, poszukiwaniach zaginionych rzeczy i procesie żywienia, napawała mnie radością. Fantazjowałam o moich dzieciach, którym w szkole (kiedy ja spokojnie piję kawę i pracuję W CISZY) wiedza i umiejętności same wpadają do głowy i które wybiegane, wybawione, nasycone towarzysko i NAJEDZONE wracają uśmiechnięte do domu i chętnie dzielą się przeżyciami minionego dnia.

Tak bardzo potrzebowałam przywrócenia równowagi między różnymi obszarami życia, tak bardzo brakowało mi ciszy i odrobiny samotności, że w tych fantazjach nieostrożnie się zagalopowałam… Wiadomo przecież, że jak mamy dużo oczekiwań od rzeczywistości, to ona lubi pokazać, kto tutaj rządzi. I zderzenia bywają bolesne.

A wrzesień jak to wrzesień…

Rzeczywiście przyniósł dziką radość. Spotkania z przyjaciółmi po tylu miesiącach siedzenia w domu przed komputerem stały się wspaniałą odmianą, uszczęśliwiającym pokarmem dla stęsknionych, młodych dusz.

Moje dzieci nagle pokochały szkołę! Wstawały do niej żwawo o świcie, czego nie widziałam dotąd nigdy. Dzika radość jednak, po przekroczeniu progu domu po lekcjach, przeistaczała się w dzikie zmęczenie. Z taką skalą marudzenia, wszczynania awantur z rodzeństwem, a nawet zniszczeń (!), też dawno nie miałam do czynienia.

Wiadomo, potrzeba czasu na adaptację do (znowu) nowych warunków.

Ale to jeszcze nic. Moje fantazje rozpływały się pod naporem wrześniowych atrakcji. W miłe, rodzinne popołudnia trzeba było szybko wkomponować czas na prace domowe, które zaczęły się sypać jak w lockdownie, tylko wtedy był na nie czas w godzinach szkoły, a teraz trzeba je upchnąć w tym, który po szkole pozostał. A odrabiać lekcje mają te dzieci z poprzedniego akapitu…

W moje życie, po krótkiej wakacyjnej przerwie, w odpowiedzi na nasilające się potrzeby logistyczne znowu wkroczyły plany, harmonogramy, pomniejsze karteczki z rzeczami do zrobienia w ciągu najbliższej godziny i listy zakupów. Kiedy któregoś dnia zasypiałam, mając przed zamkniętymi oczami tabelkę z tym, kto kiedy i w przerwie między czym a czym odbiera/odprowadza córkę, trochę tęskniłam za lockdownem.

Potem to już poszło. Starszy był w szkole trzy dni, a potem złapał katar. To by było tyle, jeśli chodzi o pracę w ciszy i samotności. Temat obiadów wrócił z impetem. Nie dość, że w domu znowu musi coś być (starszy), to jeszcze okazałam się najgorszą matką na świecie (NMŚ) młodszej, bo… posiłki w szkole są niedobre i wszystkie mamy dają swoim dzieciom domowe obiadki do specjalnych termosów. Wszystkie oprócz mnie. Odmówiłam stanowczo, ale to oczywiście nie zamknęło sprawy. Temat wraca codziennie od TYGODNI i siła emocji młodszej, która z nim przychodzi, również nie słabnie. Wdech, wydech.

W końcu potrzebowałam jeszcze energii, żeby poradzić sobie z kolejną wrześniową nowiną (i zarobić na jej konsekwencje). Znacie to? Kiedy 1 września okazuje się, że wasze dzieci wyrosły ze WSZYSTKIEGO? Z każdych spodni (które przed wakacjami trzeba było podwijać), z każdej koszulki i co gorsza, Z KAŻDYCH BUTÓW – tych do chodzenia, tych na zmianę, tych sportowych i tych basenowych. Pieniądze znikają z konta, zasilając branżę odzieżową, papierniczą, wydawniczą oraz radę rodziców.

Czy w tej sytuacji powinnam się martwić, bo dużo radości czerpię z faktu, że omijają nas wrześniowe powakacyjne wszy? A naprawdę czerpię!

Blisko rzeczywistości

Mogłabym tak długo. Początek roku to dla nas zawsze czas adaptacji. Frustracji jest przy tym dużo. Dużo moich potrzeb musi poczekać na swoją kolej. Codzienne życie chce ode mnie i od mojej rodziny więcej. Bywa, że boli.

Jednym z moich sposobów, który łagodzi dolegliwości, jest trzymanie się rzeczywistości. Niezanurzanie się w oczekiwania i fantazje. Staram się rozglądać z ciekawością i widzieć, co i jak jest, a nie – co i jak mogłoby być. Łatwiej mi wtedy dostrzec i odczuwać radość i przyjemność.

Kiedy dobrze przyglądam się domowemu krajobrazowi, okazuje się, że po tych miesiącach razem naprawdę lepiej się znamy i naprawdę jesteśmy bliżej. Nawet te krótkie chwile w szkole przynoszą opowieści o zdarzeniach, w których nie uczestniczyłam. To takie ciekawe!

Czas zaczyna powoli dzielić się z powrotem na mój, twój i nasz. To daje oddech i przyjemność z bycia razem i z bycia osobno. Czuję, że ten dziwny rok pomógł nam rozwinąć taki rodzaj elastyczności, który chroni przed napięciem, jeśli rzeczy idą inaczej, niż zakładaliśmy. A jeśli jego końcówka przyniesie kolejne zmiany, to tyle już wiem, że nie wszystko muszę ogarnąć od razu. Krok po kroku też jest OK.

Zajrzyj do najnowszego 42. numeru magazynu „Kosmos dla dziewczynek”

NR 42 / GOTOWE, START!

Zajrzyj do najnowszego 42. numeru magazynu „Kosmos dla dziewczynek”

NR 42 / GOTOWE, START!

Podziel się