O tym, że wita się z córką jak z kumplem i że w ich rodzinie obowiązki mają nawet młodsze dzieci. O wycieczkach w góry i o tym, jak za ich rodziną oglądają się turyści. O uczeniu córek, żeby nie dawały sobie w kaszę napluć. Rozmowa z Tomaszem Sadowskim, pracującym przy obsłudze ratraków, czyli maszyn śnieżnych, tatą 14-letniej Julii, 11-letniej Gabrysi, siedmioletniej Asi, pięcioletniego Kuby, dwuletniej Marysi i miesięcznej Zosi.

Doszły mnie słuchy, że nie pochylasz się nad delikatnością córek, tylko wręcz przeciwnie, mówisz im, że mają być twarde.

Jak były małe, uczyły się chodzić i się przewracały, to i ja, i żona nie biegliśmy od razu, żeby im pomagać, tylko czekaliśmy, aż wstaną i sobie same poradzą. Dziewczyny mają wpojone przeze mnie, że trzeba być twardą i nie ma co płakać. Szczególnie te dwie najstarsze, bo kiedy się rodziły, akurat byłem świeżo po wojsku, a w wojsku wiadomo, musztra.

Czy ja dobrze rozumiem? Czyli nie wolno dzieciom płakać?

Może to rzeczywiście źle zabrzmiało, że mamy w domu jakiś zakaz płaczu. Ale nie, absolutnie. Ja też jestem człowiekiem wrażliwym, też się wzruszam – Króla Lwa oglądałem siedem razy i siedem razy płakałem. Aż się dziewczyny śmiały, że znowu tata płacze na tym samym filmie. Po prostu nie warto płakać o byle pierdółkę, o przewrócenie się. Wielką aferę robić, jak nic strasznego się nie dzieje. To jest coś, co im przekazuję, ale jak dzieci płaczą, że coś je boli, to przychodzą się przytulić, przytulam, pocieszam. Julia, jak się skaleczyła czy uderzyła, to nigdy nie płakała. Gabrysia z kolei płakała bardzo dużo, bo jest trochę chora i dużo czasu spędzała w szpitalach na badaniach, zabiegach. Choć poza tym bardzo dobrze się rozwija, to ma niedowład prawostronny, stwierdzone dziecięce porażenie mózgowe. W zeszłym roku byłem z nią w Rzeszowie w szpitalu przez kilka dni, kiedy miała zabieg na nodze.

Dawała radę, przy mnie chciała pokazać, że jest dzielna, więc twardo siedziała bez słowa, chociaż widziałem, że ją boli. Potem trochę płakała, ale dostała leki przeciwbólowe, przytuliła się i uspokoiła. Spałem obok niej na podłodze, bo nie wolno było na łóżku, całą noc trzymałem ją za rękę. Jak to rodzic.

Na drugi dzień po zabiegu zadzwoniła pożalić się mamie, wtedy sobie jeszcze popłakała do słuchawki. Ale od tamtego czasu widzę, że Gabrysia mniej się przejmuje drobnostkami. Nasze dzieci w ogóle są nauczone, jak postępować w sytuacji mało groźnych wypadków. Na przykład w ubiegłym tygodniu: Asia przyszła i mówi, że troszkę jej leci krew z nosa. No to odpowiadam: wiesz, co robić. Do łazienki, pochylić się nad umywalką, niech krew wypłynie, a potem ręcznik zmoczyć wodą, zimny okład na nos. Przeszło.

Cykl „Być tatą dziewczynki”

Cykl „Być tatą dziewczynki”

Jak to jest mieć pięć córek i jednego syna?

Jest takie przekonanie, że facet chce mieć synów. Ja nie narzekam.

Córki są charakterem podobne do mnie, odnajdujemy wspólny język. Wszystkie są dość zadziorne, po naszemu, po góralsku, że tak powiem.

Oczywiście każda jest inna. Najstarsza, Julka, ma 14 lat, to taki typowy hardkor. Jestem w stanie o wszystkim z nią pogadać. Nawet dzisiaj: przyjechałem z pracy i przywitaliśmy się sztamą, jak dwóch kumpli, albo wręcz dwóch bokserów na ringu się witało. Żona się dziwi, że jak to, przecież to dziewczyna. Ale córka jest zadowolona. Gabrysia, która ma 11 lat, jest bardziej delikatna, wrażliwa, dużo przeżywa, analizuje, ale jak trzeba, to sobie radzi. Następna, Asia, siedem lat, to jest takie pomieszanie delikatności z twardością; jest dosyć skryta, długo było tak, że niewiele mówiła, jeśli jej nie zapytałem, ale od jakichś dwóch lat już sama przychodzi, opowiada o szkole. Marysia, która ma dwa lata, to takie moje oczko w głowie, jest między nami duża zażyłość. Podejrzewam, że charakterem tę najstarszą przebije. A najmłodsza, Zosia, ma miesiąc i kilka dni. Syn, Kuba, ma pięć lat. Jak się uczył mówić, to na początku wypowiadał się w formie żeńskiej, bo głównie taką słyszał całymi dniami!

Fotografia: archiwum rodzinne

W waszej rodzinie ty pracujesz, żona zajmuje się domem i dziećmi. Czy na ten podział się umawialiście, czy to po prostu tak wyszło?

Pytasz, czy u nas to jest taki stereotyp, że żona ma siedzieć w domu i zajmować się domem, tak? Na pewno nie mam takiego podejścia. Małżonka pracuje dorywczo, w ostatniej ciąży dorabiała przy spisie ludności. Gdyby chciała iść do pracy na stałe, a ja miałbym zostać w domu z dzieciakami – zamieniam się od strzału. Gdyby lepiej zarabiała, nie miałbym z tym problemu. Jak trzeba albo jak żona ma ochotę po prostu wyjść z domu, spotkać się z koleżanką, zostaję z dziećmi bez problemu. Potem jadę po nią o drugiej w nocy, jak zadzwoni, że wraca. Traktujemy się dość równo pod tym względem.

Jak spędzasz czas z dziećmi?

Kiedy wracam z pracy, zależy mi, żeby z każdym dzieckiem chociaż słowo zamienić. W sezonie zimowym bywa, że wracam bardzo późno, więc wieczorem dzieci czasami do dwudziestej trzeciej czekają, żeby się z tatą zobaczyć. Przychodzą się przywitać, te starsze pytam, co w szkole, one mnie z kolei pytają, co w pracy, bo wiedzą dokładnie, czym się zajmuję. Czasami starsze, Julkę czy Gabrysię, zabieram ze sobą na wyjazd. W zeszłym roku szkolnym, jak były lekcje online, Julka pojechała ze mną na serwis. Ja pracowałem, a ona sobie siedziała w samochodzie, uczyła się, potem poszła pozwiedzać miasteczko. Z młodszymi córkami czy z synem dużo się przytulam, nawet jak wracam bardzo zmęczony, to biorę je na kolana, słucham, co mi tam opowiadają. Młodsze dzieci na ogół śpią ze mną i żoną. Marysia wprawdzie zasypia w swoim łóżku, ale w nocy przychodzi się poprzytulać, potrzebuje tej bliskości. Czasem tak się przewala po łóżku, że muszę zebrać manele i iść do salonu, żeby się wyspać przed pracą.

Ja za dzieciaka z ojcem nie miałem kontaktu, na co dzień rozmawiałem tylko z mamą, dopiero teraz ojciec dojrzał do tego, żeby czasem pogadać. Dlatego sam staram się zapewnić dzieciom kontakt z ojcem.

Fotografia: archiwum rodzinne

Latem masz dla nich więcej czasu?

Latem też pracuję, ale trochę mniej, więc można coś zrobić razem. Na przykład pójść na wycieczkę w góry, czasami krótsze trasy, czasami dłuższe, nawet do 25 kilometrów. Najmłodsze dziecko w plecaku, a reszta drepcze na nogach. Ja i żona lubimy chodzić i zarażamy tym dzieciaki. Zwłaszcza te starsze bardzo chętnie idą i kiedy długo nie organizujemy takiego wypadu, to się dopominają. Lubimy też coś razem porobić koło domu czy w ogródku.

Staram się nakładać na dzieci obowiązki. W tym roku założyliśmy przydomowy kurnik, dzieci rano przed szkołą mają za zadanie kury wypuścić, a po powrocie je zamknąć. Starszym się często nie chce, przerzucają się: „Niech ona pójdzie, ja już byłam ostatnio”.

Młodsze są bardziej chętne. Uważam, że młodsze dzieci też powinny mieć obowiązki, oczywiście dostosowane do ich możliwości. Czyli na pewno nie koszenie trawnika, ale już grabienie trawy jak najbardziej. W domu rodzinnym byłem ja i siostry bliźniaczki – i brat od naszej trójki młodszy o kilkanaście lat. Mieliśmy gospodarkę, krowy, świnie, sianokosy i tak dalej; my, starsi, robiliśmy w polu, a najmłodszy brat zawsze był chroniony, „bo się przemęczy”. Czułem, że to niesprawiedliwe. A przecież przy wykonywaniu takich drobnych zadań dzieci mogą się nauczyć też lepiej dogadywać między sobą.

Fotografia: archiwum rodzinne

No właśnie, kiedy jest dużo dzieci, to pewnie niektóre lubią się bardziej, inne mniej. Czy są u was takie pary, które trzymają się razem?

Tak, na pewno Asia z Kubą, oni we dwoje zawsze czują się raźniej. A na przykład Julia i Gabryśka nie przepadają za sobą. Nawet jak jedziemy dokądś samochodem, to wiadomo, że one dwie muszą siedzieć na dwóch krańcach, żeby nie być obok siebie. Od początku było im razem nie po drodze, szybko się zorientowaliśmy, że nie mogłyby mieszkać w jednym pokoju. Oczywiście, jak trzeba sobie pomóc, chociażby w lekcjach, to sobie pomagają. Ale na co dzień ciągle są jakieś starcia, dziewczyny potrafią przejść do rękoczynów, jak to dzieciaki. Z innymi dziećmi nie bywa aż tak ostro, nie były nawet zbyt zazdrosne, jak pojawiały się kolejne. Wyjątkiem jest Marysia: odkąd pojawiła się Zosia, mamy z nią kłopot. Jak tylko biorę Zosię na ręce, to Marysia płacze. Nie mam wyjścia: albo biorę na ręce obie, albo oddaję Zosię żonie. Z drugiej strony to naturalne, wyrośnie z tego.

Na ile się angażujesz w te ostrzejsze kłótnie między dziećmi? Czy coś im tłumaczysz, czy zostawiasz to, żeby same przepracowały te konflikty?

Jak jest tak, że słychać je z dołu, to wchodzę w stylu: „uspokoić się, do swoich pokoi. Potem macie się dogadać”, i tyle. I ja, i żona staramy się nie ingerować specjalnie, nie chcemy im rozwiązywać problemów na siłę. Podobnie z koleżankami w szkole. Raczej się nie wtrącamy. Jak się nauczą dogadywać z innymi, to będą miały lżej w życiu.

Myślisz, że dziewczynki mają ciężej w życiu?

Mówię to raczej w takim sensie, że niezależnie od płci warto nie dawać sobie w kaszę napluć. A co do dziewczynek, kobiet, to zależy, kto jak do czego podchodzi. Mam znajomego, który jest chorobliwie zazdrosny, nie pozwala żonie nawet iść do pracy. Ja czegoś takiego w ogóle nie mam.

Niektórym mężczyznom trudno jest zmienić podejście, zobaczyć, że świat nie jest taki jak kiedyś. Wydaje mi się, że kobiety i dziewczyny w dzisiejszych czasach są bardziej ogarnięte niż faceci. Lepiej sobie radzą.

Nawet ostatnio, jeżdżąc po Polsce samochodem, zwróciłem uwagę, ile kobiet prowadzi autobusy, tiry. Dawniej to była sensacja.

Fotografia: archiwum rodzinne

Czy szóstka dzieci to wyjątek w waszym otoczeniu? Czy wokół macie więcej wielodzietnych rodzin?

Czy idziemy do kościoła, czy na zakupy, czy na lody, to najczęściej wszyscy razem – choć najstarsza, nastolatka, ostatnio coraz częściej się wyłamuje. Prawda jest taka, że zwracamy na siebie uwagę. Jak idziemy na wycieczkę w góry, bywa, że turyści się za nami oglądają. Jak się jeszcze spotkamy z moimi siostrami, z których każda ma po kilkoro, to jest przedszkole. Większość ludzi się dziwi, jak my ogarniamy całą tę gromadę. Znajomi mają najczęściej trójkę, czwórkę, dwójkę – nieraz jedno i mówią, że sobie z jednym nie radzą. Ale u nas starsze zajmują się młodszymi, nie narzekamy. Jak z Moniką braliśmy ślub, to śmialiśmy się, że drużynę piłkarską fajnie by było mieć.

A czy to mogłaby być piłka nożna kobiet?

Jasne, dla mnie bez różnicy. U nas żona bardziej czekała na syna. Ale ja już teraz wiem, że do tej drużyny piłkarskiej nie będziemy dążyć, bo musiałbym dom rozbudować. Za mało mamy pokoi, że tak sobie zażartuję. No jest nas trochę. Na niespodziewany obiad do rodziny czy znajomych wpaść to nie jest tak hop-siup.

Zajrzyj do najnowszego 42. numeru magazynu „Kosmos dla dziewczynek”

NR 42 / GOTOWE, START!

Zajrzyj do najnowszego 42. numeru magazynu „Kosmos dla dziewczynek”

NR 42 / GOTOWE, START!