CYKL REPORTERSKI: MOJE CÓRKI, OBYWATELKI ŚWIATA. Ola mieszka w Norwegii od 17 lat. Wszystko zaczęło się od Sagi o ludziach lodu, bestsellerowej serii norweskiej pisarki Margit Sandemo, którą podsunęła jej przyjaciółka. Miała wtedy jedenaście lat i mieszkała w bloku na jednym z łódzkich osiedli. – W książkach najbardziej przemawia do mnie nie splot akcji, tylko atmosfera. A tamta mnie zachwyciła – mówi.

Pierwszy raz pojechała do Norwegii sprawdzić, czy odnajdzie tam klimat, który zapamiętała z powieści Sandemo. – To jest coś w naturze, w powietrzu; trudno to opisać słowami. Od razu poczułam się jak w domu. A że miałam wtedy dwadzieścia kilka lat i szukałam swojego miejsca na ziemi, to stanęło na Norwegii.

Na studiach – antropologia kultury na Uniwersytecie Warszawskim – wybrała lektorat z norweskiego. Rok spędziła u norweskiej rodziny jako au-pair. Pracę magisterską, z debaty integracyjnej i funkcjonowania w społeczeństwie multikulturowym, pisała już w Oslo. Kilka lat przepracowała w organizacjach zajmujących się integracją uchodźców, potem była menedżerką sieci centrów zabaw dla dzieci. Od kilku lat zajmuje się profesjonalnym coachingiem, ma akredytację międzynarodowej organizacji ICF. Mieszka na wsi pod Oslo z mężem, Norwegiem, razem z którym wychowuje dwoje dzieci: ośmioletniego Pettera i siedmioletnią Ronję. W tym roku skończy 40 lat.

Ciąża? To nic takiego

Pierwszą różnicę w podejściu do macierzyństwa, mówi Ola, widać już na etapie ciąży. – W Norwegii to stan naturalny. Jeśli ciąża przebiega prawidłowo, a kobieta czuje się dobrze, nikt nie robi z tego szczególnej sprawy. Pracuje się prawie do końca. Trzy tygodnie przed terminem porodu sam pracodawca czy pracodawczyni wypchnie cię na zwolnienie, żebyś nie urodziła w miejscu pracy.

Kiedy była w pierwszej ciąży, miała tyle pracy, że zdarzało się jej nocować w biurze. – Kończyłam tak późno, że nie opłacało mi się wracać do domu, na wieś. Spałam więc na sofie, musiałam tylko co dwie godziny wstać i wyłączyć alarm. Dziś sama uważam, że to była przesada, ale w firmie nikt się temu nie dziwił.

W Polsce, gdzie pojechali na wakacje, jej spory już brzuch przyciągał uwagę i liczne komentarze. – Pamiętam, jak w Biedronce stanęliśmy w kolejce po wodę. Zaraz zrobiło się poruszenie: „Ciężarna, dajcie jej pierwszeństwo!”. W Norwegii, kiedy do zatłoczonego pociągu wchodzi kobieta w ciąży, nikt nie podrywa się, żeby ustąpić jej miejsca. Po prostu nie wiążą się z tym jakieś specjalne przywileje.

Dwoje swoich dzieci urodziła w domu, w towarzystwie położnej, jak mówi: radośnie i bezboleśnie. Norweska babcia dziergała na drutach, w tle leciała muzyka relaksacyjna.

Cztery miesiące po urodzeniu Pettera wystąpiła w głównych wiadomościach norweskiej telewizji. Akurat ukazał się raport z badań nad porodami domowymi. – W Norwegii standardem jest poród w szpitalu. Tymczasem w wielu miejscach w kraju droga do najbliższego szpitala to przeprawa przez góry i fiordy, która może zająć nawet trzy godziny, czasem w trudnych warunkach pogodowych. Dla rodzącej to wszystko są dodatkowe stresory, więc konkluzja była taka, żeby tam, gdzie to możliwe, wybierać poród domowy.

Do pracy wróciła po ośmiu miesiącach. W Norwegii nie ma żłobków; po ukończeniu pierwszego roku życia dzieci idą do przedszkola. – Nie ma też dziadków, którzy przejmują na siebie część rodzinnej logistyki. Tutaj emerytura to trzecia młodość, starsi ludzie jeżdżą po świecie, mają swoje zajęcia – mówi. – Sama w dzieciństwie spędzałam sierpień u dziadków; tu nie znam nikogo, kto brałby do siebie wnuki na wakacje. Bardziej liczy się pomoc sąsiedzka. Na wsi, gdzie mieszkamy, to rodzice wspierają się nawzajem, na zasadzie: „Dziś dzieci były u was, jutro idą do nas”.

Brudź się i bądź szczęśliwa

Brudź się i bądź szczęśliwa

Buty w błocie

Jeśli polskie matki porównać do ich norweskich koleżanek, wydają się nadopiekuńcze, przewrażliwione, nadmiernie chroniące swoje dzieci. – Pamiętam, jak jedna polska mama objechała mnie, że strasznie wieje, a ja nie nałożyłam synowi czapki. Miał do przejścia jakieś dziesięć metrów, od samochodu do drzwi wejściowych – mówi Ola. – Myślę, że w Polsce nie do pomyślenia byłoby zostawić dziecko na drzemkę na dworze przy minusowej temperaturze. Tutaj od małego duży nacisk kładzie się na spędzanie czasu na świeżym powietrzu. Dzieci mają ciepłe śpiworki, wózki wyłożone owczą skórą i śpią na zewnątrz, niezależnie od tego, czy jest lato, czy zima.

Przedszkole, do którego chodzili Petter i Ronja, miało swoje własne miejsce w lesie, z lavvo, tradycyjnym namiotem Saamów i miejscem na ognisko, gdzie dzieci mogły piec kiełbaski. Między drzewami przywiązane były liny i deski do balansowania. – W szkole też mają wiele dni Uteskule, czyli szkoły na świeżym powietrzu. Idą razem nad rzekę, do lasu albo po prostu wychodzą na zewnątrz.

- Jak przyjechała do nas moja mama, zaraz zwróciła uwagę, że wszyscy tu chodzą w ubłoconych butach – mówi Ola. – Faktycznie: w Norwegii króluje styl sportowy, ma być przede wszystkim wygodnie. Błoto? Dla mnie to tak naturalne, że już tego nie widzę.

Kiedy pracowała jako au-pair, do jej zadań należała opieka nad sześcioletnim chłopcem, ale w rodzinie były też dwie nastolatki. Któregoś ranka dziewczynki były bardzo zaspane, Ola pomyślała, że do szkoły przez pomyłkę poszły w piżamach. – Dopiero później dotarło do mnie, że te powyciągane bluzki i spodnie to ich zwykły strój dzienny. Tutaj nie ma presji, żeby wyglądać w określony sposób. Każdy nosi to, na co ma ochotę. Do pracy można przyjść w makijażu i garsonce, a można w starym swetrze i wytartych dżinsach.

Lekcja o przyjaźni

Z norweską szkołą Ola też zetknęła się po raz pierwszy jako au-pair. Zwróciła uwagę na brak ocen: zamiast nich dzieci w podstawówce dostawały uśmieszki, znaczki i komentarze, co robią dobrze, a co mogłyby robić lepiej. Jeśli zadawano prace domowe, to były one raczej symboliczne, tak, żeby nie zajęły dziecku więcej niż 15 minut.

Większy nacisk kładzie się też na współpracę z rodzicami. – O tym, co dzieje się w szkole, moi rodzice dowiadywali się raz na jakiś czas przy okazji wywiadówki. Tutaj nauczyciele są z nami w ciągłym kontakcie. Co piątek dostajemy plan, w którym opisane są cele edukacyjne na następny tydzień.

Inaczej niż w Polsce, gdzie szkoła ma być głównie miejscem przyswajania wiedzy, w Norwegii dużą wagę przykłada się też do rozwoju społecznego. – Dlatego w planie edukacyjnym znajdują się nie tylko ułamki i słówka z angielskiego, ale również kwestie dotyczące relacji z innymi. Na przykład: w tym tygodniu uczymy się, czym jest przyjaźń i jak stawiać granice. Albo: jak utrzymywać porządek w swojej szkolnej ławce czy na biurku.

Jej córka skończyła właśnie pierwszą klasę podstawówki, syn – trzecią. Oprócz normalnych lekcji mają też zajęcia mające rozwijać tolerancję. Dowiadują się na przykład, że jeśli chłopiec ma ochotę chodzić w sukience, to jest to w porządku.

- Pamiętam, jak w zeszłe wakacje Ronja zapytała mnie: „Mamo, a dlaczego ludzie w tej Polsce lubią patrzeć na tego biednego pana, który się męczy na tym krzyżu? Jest prawie goły i chyba jest mu bardzo źle”. Zafascynowało mnie, jak dziecko pozbawione tego polskiego backgroundu obserwuje i interpretuje rzeczywistość – mówi Ola. – Wcześniej nie zwracałam uwagi na to, że w Polsce krzyż jest dosłownie wszędzie. Idziemy na przykład na przystanek autobusowy w Radomiu, skąd pochodzą moi rodzice, i obok tego przystanku, w przestrzeni publicznej, stoi wielki krzyż.

W norweskiej szkole są zajęcia z religii i moralności, ale nie mają one wiele wspólnego z polską katechezą. Uczniowie dowiadują się na nich, że istnieją różne wyznania, poznają różne podejścia do życia. – Petter i Ronja wiedzą sporo o sikhach i bogach hinduskich, znają Jezusa i Allaha, chociaż czasem im się to wszystko miesza. Sami nie jesteśmy zbyt religijni, ale nie wychowujemy też dzieci w duchu całkiem ateistycznym. Raczej próbujemy im pokazać, że są różne drogi, że ktoś może wierzyć w jedno, a ktoś inny w coś innego.

Zimą byli na jasełkach w protestanckim kościele we wsi. W rolę Józefa i Marii wcieliły się dwie dziewczynki i nikt nie miał z tym problemu.

Ten tekst nawiązuje do 18. numeru magazynu „Kosmos dla dziewczynek”

NR 18 / PANNA WYWROTKA

Ten tekst nawiązuje do 18. numeru magazynu „Kosmos dla dziewczynek”

NR 18
PANNA WYWROTKA

Królewny i traktory

Ola śmieje się, że z domu wyniosła mentalne oprogramowanie, które pasuje do norweskiego. – Nie miałam takich wzorców, że facet wraca z roboty, walnie się z gazetą, a żona koło niego skacze. Ale też moja rodzina na pewno nie była typowa. Rodzice byli artystami i kiedy mama wyjeżdżała z teatrem na trzymiesięczne tournée, tato ogarniał wszystkie domowe obowiązki. Nauczył się nawet gotować. Tutaj to standard: norwescy ojcowie zmieniają pieluchy, gotują, chodzą na spacery z wózkami.

Potwierdzają to rankingi równości płci, w których Norwegia przoduje. W najnowszym Global Gender Gap Report, przygotowanym przez ekspertów Światowego Forum Ekonomicznego, z wynikiem 87,9 proc. zajęła drugie miejsce, zaraz za Islandią. Jak wychowuje się córkę w kraju, który – jeśli wierzyć statystykom – jest rajem dla kobiet?

- Kluczowe słowa tutaj to równość i równouprawnienie i w takiej kulturze dorastają dziewczynki – mówi Ola. – Weźmy Dzień Kobiet. Pamiętam jeszcze, jak w Polsce mężczyźni dawali kobietom z tej okazji kwiaty; nawet dziś zdarza mi się dostać SMS‑a z obrazkiem tulipanów od wujka albo kolegi.

W Norwegii jest inaczej: to kobiety gratulują kobietom, że są kobietami.

Z drugiej strony, kwestia płci jest w Norwegii silnie zideologizowana, uważa Ola. Dominuje teoria, że między mężczyznami a kobietami nie ma żadnych różnic, poza biologicznymi. A jeśli są, to że wynikają z czynników kulturowych, które powinno się poprzez wychowanie neutralizować.

- Mieliśmy taką sytuację w naszym małym, wiejskim przedszkolu, kiedy koleżanki Ronji przeszły już do szkoły i nagle okazało się, że ona nie ma się z kim bawić. W jej grupie wiekowej zostali sami chłopcy, a ich zabawy we fryzjera, w teatrzyki z odgrywaniem ról zupełnie nie interesowały – opowiada Ola. – Poszliśmy z tą sprawą do kierownika, żeby znaleźć jakieś rozwiązanie, bo nasza córka z dnia na dzień była coraz bardziej nieszczęśliwa. I pierwsze, co usłyszeliśmy, to że to niemożliwe, żeby chodziło o chłopców jako całą grupę; że płeć nie ma w tej sytuacji znaczenia.

Ostatecznie przenieśli Ronję do innego, większego przedszkola, które krótko później otworzyło się w okolicy. Tam od razu znalazła towarzyszki do swoich zabaw.
— Po norwesku podobieństwo to likhet, a równouprawnienie likestilling, czyli dosłownie – uczynienie kogoś podobnym do kogoś innego. Mam wrażenie, że równość jest tutaj rozumiana właśnie jako jednakowość, a nie w duchu yin yang, że jesteśmy różni, ale równi i możemy się dopełniać – mówi Ola.

Norweski mąż opowiadał jej, że kiedy zaczął chodzić na pierwsze randki, zdarzało mu się oberwać od dziewczyny za to, że chciał postawić jej kawę albo otworzyć drzwi. – To miał być z jego strony taki dżentelmeński gest, a słyszał: „Uważasz, że mnie nie stać, żeby sobie kawę kupić?”.

Swoim dzieciom daje pełną swobodę: jeśli Petter chce przymierzyć coś z szafy Ronji, proszę bardzo. Jedną z jego pierwszych zabawek była lalka, którą wypatrzył sobie w sklepie. Ale kiedy kupiła mu śliczną łososiową koszulę, powiedział, że nie będzie jej nosił, bo różowy to dziewczyński kolor. – Mimo że nie staraliśmy się ich ukierunkowywać, to ich wybory z grubsza pokrywały się z genderowymi stereotypami. Petter wybierał książki o traktorach i dinozaurach, Ronja wolała te o królewnach i wróżkach – mówi Ola. – Chociaż najlepszą przyjaciółką mojego syna jest dziewczynka, którą poznał jeszcze w przedszkolu. W Norwegii bardzo popularne są wizyty z nocowaniem i on na pierwszą nocowankę, na łodzi, poszedł właśnie do niej. Niedawno w ich klasie odbyła się dyskusja na temat przyjaźni i relacji między dziewczynkami i chłopcami. Petter, który jest odważny i zawsze broni swoich wartości, powiedział, że dla niego fajne jest, żeby nie było takiego wyraźnego rozgraniczenia i wszyscy mogli się ze wszystkim bawić.

Raport dziewczynek

Raport dziewczynek

Ten polski kraj

Największym wyzwaniem w macierzyństwie za granicą, mówi Ola, jest język. Jej mąż nie zna polskiego, więc w domu mówią po norwesku. Ona, kiedy tylko to możliwe, stara się rozmawiać z dziećmi po polsku. Nie jest to proste, bo Ronja i Petter widzą, że mama świetnie mówi po norwesku, więc nie ma potrzeby się wysilać. – Zależy mi przede wszystkim na tym, żeby mogły porozumieć się z moimi rodzicami i pozostałą polską rodziną – mówi. – Chciałabym też się z nimi podzielić pewnymi rzeczami z Polski. Humorem, wierszykami albo książkami, które nie zostały przetłumaczone na angielski czy norweski, a wiem, że moim dzieciom bardzo by się spodobały.

Pozostaje wreszcie kwestia tożsamości. – Język pomaga zrozumieć, skąd się pochodzi. Szczególnie Ronja jest zaciekawiona, jak sama mówi, „tym polskim krajem”. Jak będzie znała język, łatwiej jej będzie ten kraj eksplorować.

Sama Ola nigdy wyjazdu do Norwegii nie żałowała. Nadal czuje, że to jej miejsce na ziemi. – Przyjechałam tu, szukając atmosfery z Sagi o ludziach lodu. Teraz idę przez norweski las i nagle ogarnia mnie to samo uczucie, które miałam, czytając tamte książki.

Zapisz się do naszego newslettera