O ciężkiej pracy pięciolatek i o tym, że małe dzieci wychowywały jeszcze młodsze. O tym, że szkoła była często nieosiągalnym wybawieniem, a kilkunastolatki mogły w każdej chwili zostać wydane za mąż wbrew ich woli. Jak bardzo życie dziewczynek sto lat temu różniło się od życia naszych córek! Czy warto z nimi o tym rozmawiać? – odpowiada Joanna Kuciel-Frydryszak, autorka książki Chłopki.

W Chłopkach daje pani głos tym, które go nie miały przez całe życie; wydobywa pani na światło dzienne opowieści, które bez tego nigdy nie zostałyby poznane, a przecież stanowią nasze dziedzictwo. Opowiada pani o sytuacji kobiet na wsi, ale też dzieci. Jaka była sytuacja dziewczynek w czasach, kiedy istniała taka grupa społeczno-ekonomiczna jak chłopstwo?

Dziewczynki, zresztą jak i chłopcy, bardzo wcześnie zaczynały pracę. Dziecko było pracownikiem czy pracownicą gospodarstwa domowego jak reszta rodziny. Zaczynały pracę w wieku pięciu, a nawet i czterech lat. To był pierwszy komunikat, który dostawała dziewczynka: musisz się przydawać, nie możesz próżnować. Powierzano im zazwyczaj drobniejsze obowiązki, jak wypas gęsi czy pilnowanie drobiu. Wiązało się to z codzienną samotnością i rodziło rozmaite rodzaje ryzyka: dziecko było narażone na przemoc różnego rodzaju, od zaczepek i wyzwisk po przemoc fizyczną i seksualną. Bardzo często nie liczono się z możliwościami fizycznymi małego dziecka i w relacjach dorosłych już kobiet niejednokrotnie znajdziemy skargi, że musiały nosić ciężary, w tym wodę ze studni, a w wieku kilkunastu lat zostawały oddelegowane do prania. Posługiwały się w tym celu kijankami (kijami do uderzania prania) lub tarą. A do prania na tarze potrzeba ogromnej siły fizycznej!

Alternatywą dla pracy w domu była jeszcze gorsza sytuacja – praca również na wsi, ale jako służąca u obcych. Dziewczynki, oddane na służbę za wikt i opierunek, miały za zadanie opiekować się dziećmi, jednak tak naprawdę bardzo często zajmowały się do tego i wypasem, i sprzątaniem; harowały ponad siły, cały czas obciążone obowiązkami.

Ogromnie wiele starszych kobiet, z którymi rozmawiałam, albo też tych, które zostawiły po sobie świadectwa, wracało do tego dzieciństwa naznaczonego pracą, jako jednego z najtrudniejszych doświadczeń swojego życia.

Jeśli zostawały w domu, przy rodzicach, to również najczęściej przeznaczano je do opieki nad młodszym rodzeństwem.

Uznawano, że dziewczynki lepiej niż chłopcy nadają się do prac opiekuńczych. Matki nie miały możliwości, żeby zajmować się dziećmi; całymi dniami pracowały ciężko. Powierzano więc to zadanie starszym dzieciom, ale wciąż bardzo małym.

Dziewczynki były wychowywane przez inne dziewczynki, prawda? To one z nimi spędzały czas, to one im pokazywały świat.

Na ogół, siłą rzeczy, opieką nad młodszymi zajmowała się najstarsza córka. Doświadczenie pilnowania młodszego dziecka dla tych dziewczynek było często traumatyczne. Bo to się wiązało z odpowiedzialnością za rodzeństwo, której nie zawsze były w stanie sprostać. Z jednej strony, oczywiście, ich matki nie miały wyjścia; ale z drugiej – był w tym jakiś rodzaj okrucieństwa dorosłych. Takie pilnowanie dzieci przez dzieci kończyło się często bardzo często źle: ulegały one wypadkom. Dopiero podczas pisania tej książki zdałam sobie sprawę, że moja mama przeżyła tego rodzaju tragedię. Jako siedmiolatka została wyznaczona do opieki nad siostrą – i jej siostra utopiła się w Wiśle. Kiedy pomyślę, że mama potem żyła z tym, z tą świadomością… Z poczuciem, że „nie dopilnowała”… Zresztą, próbowała siostrę ratować, ale przecież sama była małym dzieckiem. Myślę o tym z naprawdę wielkim smutkiem.

To straszne, bardzo mi przykro. Czy matki w tamtych czasach w ogóle zajmowały się swoimi dziećmi?

Tak, ale nie tak jak dzisiaj; wychowanie polegało na wspólnej pracy, odbywało się przy wspólnym działaniu. Niewiele mamy dowodów, że pojawiało się tam jakieś objaśnianie świata, tak jak dzisiaj je rozumiemy. Ówcześni pedagodzy, przyglądając się rodzinie wiejskiej, zauważali panującą w niej oschłość i samotność dziecka.
Ogromna zresztą była skala sieroctwa. Matki umierały młodo, dziewczynki często wychowywane były przez macochę, wraz z rodzeństwem zarówno biologicznym, jak i przyrodnim; i ze strony ojca, i ze strony macochy. Sporo było też sieroctwa emigracyjnego. Owszem, zdarzało się, że wyjeżdżały całe rodziny; samodzielnie emigrowały za pracą również bardzo młode, szesnasto‑, siedemnastoletnie dziewczyny (co ciekawe, one, pozostawione same sobie na emigracji, rozwijały się dużo lepiej i dużo szybciej) – ale i dorosłe kobiety, matki. Zostawiały wówczas dzieci u dalszej rodziny, zabierając je w ten sposób często od ojca, który pił i od którego one same, emigrując, uciekały.

Ale dziewczynki były umieszczane w domach dalszych krewnych – tych zamożniejszych lub bezdzietnych – również wtedy, gdy matka była na miejscu, lecz rodziców nie było stać na utrzymanie wszystkich dzieci. Bardzo często padało na którąś z córek, bo „dziewczynka zawsze się przyda”.

Padało na nią, ale nie wiadomo, jakim kluczem. Takie kobiety do dziś zadają sobie pytania: Dlaczego ja? Czy mama mnie nie kochała?

Bardzo mało się z dziećmi wtedy mówiło na jakikolwiek temat. W wypowiedziach moich rozmówczyń stale się powtarzało: myśmy nie wiedziały, co to jest miesiączka; ani nie pytałyśmy, ani nie miałyśmy szans się dowiedzieć. Rozmawiania, dawania prawa do stawiania pytań uczy się dopiero nasze pokolenie – bo jeszcze pokolenie naszych matek też miało z tym problem. Dzisiejsze skupienie na dzieciach, które jest nieprawdopodobne, stanowi kolosalne zderzenie z tym, o czym ja piszę.

Naukowczynie o dziewczynkach

dr Krystyna Dzwonkowska-Godula

O tym, jak Polska pogrywa sobie z seksualnością dziewczyn i młodych kobiet

Naukowczynie o dziewczynkach

dr Krystyna Dzwonkowska-Godula

O tym, jak Polska pogrywa sobie z seksualnością dziewczyn i młodych kobiet

Trochę inne wzorce niż w chłopskim domu rodzinnym można było czerpać w wiejskiej szkole.

Dzisiaj bardzo często myślimy o szkole jako katordze; wtedy było inaczej. Dziewczynki marzyły o szkole, a na pewno nie wszystkie do niej trafiały. Wspominam w książce, jak jeden z nauczycieli pisze o tym, że gdy dziecko dowiaduje się w szkole, że wolno mu się tam bawić, jest zaskoczone. W domu nie pozwalają się bawić, uważają to za stratę czasu. W innym miejscu dziewczynki wspominają, jak nauczyciel grał na skrzypkach, a one tańczyły; że to była przyjemność niedostępna w domu. Jeden z nauczycieli zorganizował coś na kształt ankiety, odpowiedzi się zachowały. Zapytał dzieci, jakie mają marzenia.

Jedna z dziewczynek napisała: chciałabym być krową, bo byłabym w domu lepiej traktowana. Byłabym potrzebna.

Szkoła zmieniała dzieci, ale spora część rodziców starała się te zmiany zatrzymać, czego drobnym, ale dobrze oddającym tę sytuację przykładem jest mówienie „dziękuję”. Dzieci były go uczone w szkole, ale w domu uważano, że to jest jakiś pański wymysł, i zmuszano dzieci, żeby pozostawały przy używanym na wsi od pokoleń „Bóg zapłać”.

Rodzice chcieli mieć wpływ na wszystkie aspekty życia swoich dzieci, zwłaszcza córek.

Sto lat temu dziecko należało do rodziców. Rodzice zabezpieczali dzieci, decydowali o ich życiu i nie dawali prawa wyboru. Dziewczynka bardzo wcześnie mogła zostać wydana za mąż za tego, kogo wskazali jej rodzice.

Dlatego też dziewczynki od najwcześniejszych lat myślały o własnym losie w kategoriach czysto utylitarnych, czyli: muszę sobie znaleźć takiego męża, który zapewni mi byt. Bo nie miały dostępnego innego scenariusza. A żeby znaleźć męża, mieć jakąś kartę przetargową na rynku matrymonialnym, to potrzebowały albo morg od rodziców, albo przynajmniej urody.

Bardzo wiele kobiet nadal za to płaci, wciąż zdarza się, że myślimy o sobie w kategoriach towaru: jeśli ma się urodę, to można ją przehandlować. Na przykład za poczucie bezpieczeństwa.

Sto lat temu dziewczynki niespecjalnie marzyły o miłości; raczej o tym, żeby wyjść za mąż za kogoś, kto będzie mieć pole, bo to oznaczało dobre życie, czyli mniej pracy, lepsze jedzenie, własne łóżko.

A jeśli młodej dziewczynie udało się wyjechać na służbę do miasta, to robiła wszystko, żeby z tej służby nie wrócić. Dlaczego? Bo w mieście zyskiwała niezależność. Czyli widziały tę ogromną różnicę w tym, że: to ja wybieram.

W ciągu ostatnich dwóch, trzech pokoleń odbyła się, przynajmniej do jakiegoś stopnia, emancypacja kobiet. Kobiety zaczęły mieć w ogóle prawo do samostanowienia, i to przyzwolenie rozlało się na dziewczynki. Spora część rodziców obecnie wspiera córki w rozwijaniu pasji. A jeszcze sto lat temu dziewczynki nie mogły decydować nie tylko o swoim losie, ale nawet o tym, co będą robić w wolnym czasie. Nie istniało coś takiego jak „własne zainteresowania”, prawda?

O tych zainteresowaniach, według dzisiejszych kategorii, nie wiemy za wiele. Bardzo się ceniło smykałkę do czynności, które mogły mieć praktyczne zastosowanie: na przykład, gdy dziewczyna umiała szyć, tkać płótno. Wiele z nich lubiło czytać, czerpały z lektury wielką przyjemność, ale zwykle nie mogły się jej oddać, bo musiały pomagać dorosłym w pracy. One nie marzyły o tym, żeby zostać malarkami i rzeźbiarkami, nawet jeżeli tworzyły piękne wycinanki ludowe, co jest przecież działalnością artystyczną. Zostawały bardzo dobrymi krawcowymi. Zwykle nie miały pieniędzy na maszynę i szyły ręcznie. Natomiast nie mając szansy na samostanowienie, dziewczyny często nie myślały o tym jako o swoim dramacie; nie znały w ogóle innej możliwości. „Od zawsze” formatowano je do bycia użyteczną, pokorną, uległą.

Dzisiaj czekamy, aż dziecko rozpozna swoje talenty i możliwości; wręcz oczekujemy, że to się wydarzy. To jest wspaniała wartość współczesności. A jednak tamto dziedzictwo się w nas przejawia i odzywa, o czym przekonuje reakcja na moją książkę. Czytelniczki wielokrotnie piszą mi, że jest ona dla nich książką terapeutyczną: dzięki niej uświadamiają sobie mechanizmy stojące za problemami, z którymi od dawna próbują się uporać.

W jaki sposób to doświadczenie przeszłych pokoleń przenosi się na obecne dziewczynki?

Zastanawiam się wciąż nad tym i dosyć ostrożnie stawiam tu tezy. Ale wydaje mi się, że przeszłość może się przejawiać w nieufności we wzajemnych relacjach, nieumiejętności komunikowania się, podejrzliwości, skłonności do widzenia świata jako zagrożenia. Trudno się temu dziwić po wielu wiekach wykluczeń, biedy, głodu, konieczności materialnego zabezpieczania się za wszelką cenę. Ten dług unosi się nad nami. To nie minie w sekundę.

Nasi rodzice wychowywali nas po omacku i bardzo często, wywodząc się właśnie z trudnych warunków, rozwijali nad nami parasol nadopiekuńczości. Sami będąc dziećmi niedopilnowanymi, drżeli nad własnymi, zakładali nam po dziesięć swetrów, przekarmiali nas. Wciąż pamiętamy „ziemniaki możesz zostawić, ale mięsko zjedz”. Nawet jak nie masz ochoty. To w nas zostaje.

Nadopiekuńczość to częste doświadczenie ludzi społecznego awansu. Ta próba zrekompensowania niedostatków własnego dzieciństwa nikomu tak naprawdę nie posłużyła. W moim pokoleniu wyrosło wiele osób egocentrycznych, nadmiernie skupionych na sobie. Ale już pokolenie obecnych rodziców w dużej mierze chce się uczyć tego, jak wychowywać swoje dzieci. Stara się pozbywać tych obciążeń w terapiach i dobrze się komunikować z dziećmi. Obserwuję, że dla wielu młodych matek ważne jest, żeby wychowywać córki na istoty wolne (przy okazji chciałabym polecić wspaniałą książkę Jamesa Hillmana Kod duszy; książkę o tym, jak zostawić dziecko z jego własną wolnością). I to jest kolosalna zmiana.

Ostatnie lata przyniosły rewolucję kobiet. Choć może życzyłybyśmy sobie, żeby zmiany były szybsze, to jednak istotne jest, że one zachodzą. Wydaje mi się, że najważniejsze jest poczucie odpowiedzialności za nas samych, za nasze życie, za planetę również; żeby nie marnować czasu, nie marnować życia. Jako optymistka wierzę, że świadomość będzie się pogłębiać.

Podziel się podatkiem

Pani książka okazała się bardzo ważna dla wielu osób (w tym dla mnie); wiedza, którą ona przynosi, jest wręcz transformująca. Pomaga odnaleźć poczucie przynależności, autoidentyfikacji. Pomaga zrozumieć. Ale to o nas, dorosłych – a czy dla dzieci taka wiedza nie będzie za trudna? Jak pani sądzi, na ile warto tę wiedzę, wiedzę o nieraz bardzo trudnych doświadczeniach, przekazywać dzieciom? Czy w ogóle warto z dziećmi, z córkami rozmawiać o tym naszym chłopskim dziedzictwie?

Zdarza mi się bywać w muzeach historycznych: stoją jakieś biureczka, obok nich manekiny w koronkowych sukniach. Pytam kustoszów: jak pan sądzi, czy ci, którzy tutaj przychodzą, są przekonani, że tak wyglądały sukienki ich babć? A przecież wiemy już, że ludzie, którzy chodzili w takich ubraniach, stanowili nikły odsetek.

Pamięć rodzinna to jest coś, co naprawdę nas uzdrawia.

Prawda o mojej rodzinie, o naszych rodzinach, to jest rzecz dla mnie fundamentalna. Ona nas, w tym dobrym znaczeniu, uziemia. Po pierwsze, buduje tożsamość, a po drugie – uwrażliwia. Bo nic tak nie uwrażliwia jak odwoływanie się do prywatnych doświadczeń. Pokazuje, że nawet jeżeli dzisiaj jesteś w dobrej sytuacji, to wciąż są wokół ciebie ludzie wykluczeni w taki czy inny sposób. To nas też dotyczy. Na fali ludowego zwrotu w naszej literaturze faktu, w sposobie, w jaki zaczynamy myśleć o historii, zyskujemy teraz tę świadomość, której nie mieliśmy. „Aha, to jest też moja historia. Ona właśnie mniej więcej tak mogła wyglądać”. Myślę, że warto o tym z dziećmi rozmawiać. Rodzic wyczuwa, kiedy pojawia się na taką rozmowę odpowiedni moment.

Joanna Kuciel-Frydryszak – dziennikarka, absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Autorka biografii Słonimski. Heretyk na ambonie, nominowanej w najważniejszych konkursach na Historyczną Książkę Roku (im. K. Moczarskiego i O. Haleckiego), cenionej biografii Kazimiery Iłłakowiczówny Iłła (Marginesy 2017), nominowanej do Nagrody im. Józefa Łukaszewicza, oraz bestsellerowej książki Służące do wszystkiego (Marginesy 2018), która znalazła się na liście dziesięciu najważniejszych książek 2018 roku dwumiesięcznika „Książki. Magazyn do Czytania” i dostała nominację do Nagrody Historycznej „Polityki” oraz Nagrody „Newsweeka” im. T. Torańskiej. Jej najnowsza książka książka to Chłopki. Opowieść o naszych babkach (Marginesy 2023).