Gosia Charęzińska, psycholożka i instagramerka, mieszka w Australii od pięciu lat. Razem z mężem, informatykiem, wychowują trójkę dzieci: siedmioletniego Stasia, sześcioletnią Zosię i trzyletniego Stefana. – Tak naprawdę nigdy nie planowaliśmy emigracji – mówi. – Mieliśmy budować dom pod Krakowem, kupiliśmy już nawet działkę. Marcin wziął udział w rekrutacji do międzynarodowej firmy głównie po to, żeby się sprawdzić. – W sierpniu mieli ruszyć z budową, w czerwcu przyszła propozycja pracy w Sydney.

Australia ma bardzo skomplikowane prawo imigracyjne: żeby otrzymać wizę pracowniczą, trzeba znaleźć pracodawcę, aby wykazać, że ma się zapewnione źródło utrzymania na miejscu, albo uzbierać odpowiednią liczbę punktów (przyznawanych m.in. za wykształcenie, wiek i znajomość angielskiego). – Niektóre osoby poświęcają kilka lat, żeby te punkty uzbierać. Nam taka możliwość trafiła się od razu, a pracodawca dodatkowo opłacał przelot i wizy. Uznaliśmy, że szkoda byłoby nie spróbować.

Pierwszym pozytywnym zaskoczeniem był klimat. Spodziewali się tropikalnych upałów, a trafili na przyjemne lato. Drugim – wielokulturowość. – Polska, z której wyjeżdżaliśmy w 2018 roku, była dosyć homogeniczna. W Radomiu, skąd pochodzę, czy w Lublinie, gdzie mieszkał mój mąż, osoba o ciemnej karnacji albo ubrana w swój strój etniczny od razu przyciągała uwagę jako ktoś, kto nie jest stąd – mówi Gosia. – A Sydney było kolorowe, tęczowe i różnorodne. Nikogo nie dziwił obcy akcent, bo właściwie każdy, poza rdzennymi mieszkańcami, skądś tutaj przyjechał.

Obok zachwytów były też momenty zwątpienia. Krótko po tym, jak zamieszkali w Sydney, wybuchła pandemia koronawirusa. Gosia pamięta, jak australijski premier Scott Morrison powiedział, że osoby przebywające w Australii na wizie tymczasowej powinny wrócić do domu. – Właściwie dopiero tutaj zdałam sobie sprawę, jak wiele przywilejów wynika z samego faktu, że mieszka się w kraju, w którym się urodziło – mówi. – W Polsce nie musieliśmy martwić się tym, jak wysoki rachunek dostaniemy po wizycie na ostrym dyżurze ani czy będę miała opiekę lekarską, jeśli zajdę w ciążę. W Australii prawo do bezpłatnej opieki zdrowotnej i edukacji przysługuje rezydentom i rezydentkom, my przez pierwsze lata byliśmy na wizie tymczasowej. Więc chociaż ten wyjazd miał być krokiem w przód, na samym początku musieliśmy zrobić kilka kroków w tył.

Ten tekst nawiązuje do 23. numeru magazynu „Kosmos dla dziewczynek”

NR 23 / IDŹ W DZICZ

Ten tekst nawiązuje do 23. numeru magazynu „Kosmos dla dziewczynek”

NR 23
IDŹ W DZICZ

Muzyka do porodu

Z Polski wyjeżdżali z dwójką dzieci: Stasio miał wtedy prawie trzy lata, Zosia niecały rok. Najmłodszy Stefan urodził się już w Sydney. – W Polsce ciąża jest dużo bardziej zmedykalizowana, tutaj podchodzi się do niej bardziej naturalnie – mówi Gosia. – Nie ma tylu badań krwi i moczu, nie sprawdza się podczas każdej wizyty, czy szyjka macicy się nie skraca. Ja przez całą ciążę ani razu nie widziałam lekarza czy lekarki, spotykałam się tylko z położną. Brzuch mierzyła mi centymetrem krawieckim. Czy to dobrze? Dla mnie, przy trzeciej ciąży, niepowikłanej, było to wygodne, ale wyobrażam sobie, że inna osoba na moim miejscu mogłaby czuć, że sprawy nie są wystarczająco pod kontrolą.

Na poród wybrała najbliższy, publiczny szpital. – Na wejściu do sali porodowej położna zapytała mnie, czy mam swoją muzykę. A ja na to: do czego? – śmieje się Gosia.

– Myślę, że gdybym w szpitalu w Krakowie czy Świdniku zapytała, gdzie mogę wpiąć pendrive ze swoimi piosenkami porodowymi, popatrzono by na mnie co najmniej dziwnie. A tutaj wiele rzeczy, które w polskim szpitalu uznano by za fanaberię, jest standardem. Chcesz sobie odpalić olejki aromaterapeutyczne? Proszę. Chcesz, żeby pępowinę odcięto dopiero wtedy, kiedy przestanie tętnić – nie ma problemu.

Na polskiej porodówce miała wrażenie, że jest kimś uciążliwym, a personel okazuje jej łaskę, spełniając różne prośby. W Australii uwaga nakierowana jest na kobietę i jej potrzeby. – Początkowo chciałam rodzić w wodzie, ale kiedy weszłam do wanny, od razu poczułam, że to nie to. I wtedy położna powiedziała mi: „Ok, idź tam, gdzie ci wygodnie”. Żadnej irytacji, że ona mi tu nalała wody, a ja wybrzydzam – mówi Gosia. – Gdy po porodzie strasznie zgłodniałam, a właśnie kangurowałam dziecko, położna przyniosła mi kanapkę i jogurt, zrobiła herbatę. Na korytarzu stała lodówka, z której można było sobie brać coś do jedzenia. Zobaczyłam wtedy, jak niewiele trzeba, żeby kobieta czuła się zaopiekowana.

Na sali poporodowej leżała z kobietą, która prosiła, żeby dziecko przynosić jej tylko na karmienie. Gosia z kolei miała syna ze sobą przez cały czas. – Może dlatego, że australijskie społeczeństwo jest tak różnorodne, panuje tam większa otwartość na to, że można rodzić, karmić i zajmować się dzieckiem w bardzo różny sposób.

Dwa przedszkola

W Australii położna odwiedza ciężarną w domu, zarówno przed porodem, jak i po rozwiązaniu. Ma za zadanie sprawdzić, czy w domu nie ma przemocy ani nadużywania alkoholu, czy kobieta jest bezpieczna i czy nie cierpi na depresję. – Pytano mnie wprost, jakie mam myśli, jak się czuję – mówi Gosia.

Inną inicjatywą dla młodych matek są grupy wsparcia. Rejonowa przychodnia zbiera wszystkie matki z okolicy, które w podobnym czasie urodziły dzieci, i zaprasza na spotkania. – Miałyśmy spotkania o karmieniu, dbaniu o ciało, problemach urologicznych. Potem zawiązała się grupa, która nieformalnie spotykała się w parkach. Gadałyśmy o kocykach, rozszerzaniu diety, o tym, które dziecko już siada – wspomina Gosia.

Urlop macierzyński, opłacany przez odpowiednik polskiego ZUS‑u, trwa w Australii 18 tygodni. W tym czasie kobieta nie dostaje jednak pensji w standardowej wysokości, tylko zasiłek wynoszący najniższą krajową (ok. 800 dolarów, czyli 2100 złotych tygodniowo). – Dla kobiet, które dobrze zarabiały, to jest odczuwalny spadek – mówi Gosia. – Ogromne są też koszty opieki nad dziećmi, bo w Australii nie ma państwowych żłobków. Prywatne, do których można oddać dziecko po ukończeniu przez nie dziewiątego miesiąca, są bardzo drogie – w Sydney nawet 200 dolarów australijskich (ok. 532 złotych – przyp. red.) za dzień.

Mało kogo stać na posłanie dziecka do żłobka na pięć dni, dlatego wiele kobiet wraca do pracy jedynie na część etatu. Kiedy dziecko skończy trzy lata, może iść do przedszkola, które jest trochę tańsze: 30 dolarów (78 złotych) za dzień, z czego 15 godzin (dwa dni) dofinansowuje państwo. Często dzieci są w placówce dwa, trzy dni, a pozostałe spędzają z mamą, korzystając z popularnych w Australii playgroups, czyli grup dla rodziców z małymi dziećmi, które spotykają się w parkach albo bibliotekach, żeby wspólnie spędzić czas.

Najmłodszy syn Gosi chodził w pewnym momencie do dwóch przedszkoli: dwa dni spędzał w tym dofinansowywanym przez państwo, a trzy w prywatnym. Marcin pracował na pełny etat, Gosia kończyła pisać doktorat, potrzebowali opieki nad dzieckiem w pełnym wymiarze. – Znajomi z Polski dziwili się: ale jak to, dwa przedszkola? A ulubiona pani, koledzy, koleżanki? Tymczasem tutaj to normalne. W szkołach co roku zmieniany jest skład klas, żeby dzieci miały kontakt z nowymi osobami. Zajęcia wuefu też odbywają się w mieszanych grupach.

Pomóż nam wydawać „Kosmos dla dziewczynek” – pismo, które dla mnóstwa dziewczynek jest prawdziwym skarbem!

Pomóż nam wydawać „Kosmos dla dziewczynek” – pismo, które dla mnóstwa dziewczynek jest prawdziwym skarbem!

„Show and tell”

Po dwóch latach przeprowadzili się do Grafton, małego miasteczka w Nowej Południowej Walii. – Kiedy wybuchła pandemia, Marcin musiał pracować zdalnie i zajął jeden pokój; z niemowlakiem i dwójką dzieci przestaliśmy się mieścić w poprzednim mieszkaniu, a na większe w Sydney nie było nas stać – opowiada Gosia.

W Grafton ich najstarszy syn Staś poszedł do szkoły (dziś jest w drugiej klasie), a Zosia do zerówki. – Poziom edukacji w Australii jest niższy w tym sensie, że dzieci mniej wkuwają – mówi Gosia. – Ja akurat nie uważam, żeby moje dzieci dużo traciły, jeśli nie nauczą się na pamięć rodzajów gleb w Azji, a ich wiedza, którą można sprawdzić w testach, będzie mniejsza. Ale poznałam osoby, które przyjeżdżały z Polski z dziećmi, i były zażenowane tym, że w szóstej klasie uczą się one tutaj tego, co w polskiej szkole poznają w czwartej.

W australijskiej szkole większą wagę przywiązuje się za to do rozwijania kompetencji społecznych, na przykład pracy w grupach czy wystąpień publicznych. – Raz w tygodniu, począwszy od zerówki, dzieci mają coś, co nazywa się „show and tell” albo „newsday”. Dziecko dostaje temat, staje przed klasą i opowiada – na przykład o ulubionej książce, zabawce albo o tym, co robiło na wakacjach. Takie wystąpienie nie jest oceniane, chodzi po prostu o wyrobienie nawyku mówienia do ludzi – mówi Gosia.

Inna rzecz, która podoba jej się w australijskim systemie edukacji, to podział na cztery krótsze semestry zamiast dwóch dłuższych.

– Tutaj po dziesięciu tygodniach nauki są dwa tygodnie wakacji. Mam wrażenie, że dzieci są już wtedy bardzo zmęczone i ten luz bardzo im się przydaje. Po czwartym semestrze są jedne dłuższe wakacje, które trwają sześć tygodni. Wyzwaniem jest oczywiście zapewnienie opieki dzieciom, ale pracodawcy najczęściej idą w tym czasie rodzicom na rękę. Nikogo nie dziwi na przykład, że ktoś przyszedł z dzieckiem do pracy.

Podoba jej się również to, że jej dzieci uczą się w wielokulturowym i różnorodnym środowisku. Staś ma kolegów z Indii, Zosia chodzi do klasy z chłopcem, który ma dwie mamy.

Dżinsy i klapki

– Australijczycy są w pierwszym kontakcie życzliwi i otwarci, chętniej niż Polacy wchodzą w interakcje z drugim człowiekiem – mówi Gosia. – W Polsce, jak masz ustąpić miejsca starszej pani w autobusie, to powiesz: proszę, dziękuję i się przesuniesz. Australijczyk najpierw zagada, jaka dziś fajna pogoda, zapyta, co u ciebie słychać. I tę otwartość przekazuje się dzieciom.

Kiedy ostatnio przyjechali do Polski, poszła z synem do sklepu sportowego kupić mu buty. Staś przymierzył jedną parę, a potem odwrócił się do ekspedientki i zapytał: „Marta, a masz większe?”. – Imię miała napisane na plakietce, więc po prostu zwrócił się do niej tak, jak go nauczono, bez: „Przepraszam, a czy mogłaby pani…?”. W Australii takie podejście nie jest odbierane jako arogancja albo brak szacunku – mówi Gosia. – Zosia też jest bezpośrednia, nikt jej nie zawstydza za to, że zwróciła się do kogoś po imieniu.

Inna różnica to czas spędzany na świeżym powietrzu. W Polsce wyjście na dwór z trójką dzieci to całe przedsięwzięcie, zwłaszcza zimą: trzeba każde ubrać, założyć buty, szaliki, czapki. W Krakowie, gdzie mieszkali, dodatkowo musiała za każdym razem sprawdzić poziom smogu. – Tutaj klimat sprawia, że dzieci właściwie wychowywane są na dworze – mówi Gosia. – Większość spotkań towarzyskich też odbywa się w przestrzeni publicznej, a nie w domu. Nie ma takiej stygmatyzacji jak w Polsce, gdzie jak do restauracji wchodzi rodzina z dziećmi, to zaraz jest: „O Boże, zaraz będą się darły”. Tutaj to normalne, że w pubie siedzi młodzież, która przyszła na piwo, starsi ludzie, którzy chcą sobie porozmawiać, i rodzice z dziećmi, którzy przyszli zjeść.

Australijski luz przejawia się również w ubiorze. Gosia śmieje się, że w Polsce miała dwa rodzaje ubrań: do domu i wyjściowe. Tutaj dominuje swobodny styl. – Australijki mają luźne podejście do swojego wyglądu, i takie podejście przekazują swoim córkom. Vibe jest taki, że nosi się dżinsy i klapki, ale tak naprawdę obserwuję tutaj więcej swobody w obie strony. Dziewczynki mogą chodzić w dresach i potarganych włosach, ale mogą też umalować usta szminką i założyć błyszczące buciki, i nikt nie zwróci im uwagi, że w tym wieku nie wypada – mówi Gosia.

 – Mam wrażenie, że moja córka też ma w tym obszarze więcej pewności i niezależności. To, czy się wystroi, czy ubierze „na lumpa”, zależy od jej nastroju i ochoty, a nie okazji. Bardzo to w niej lubię.

Niedawno Zosia powiedziała jej, że nie chce być stara, bo nie chce mieć tak pomarszczonej skóry jak jedna pani na plaży. – Moja córka jest w wieku, kiedy zauważa różnice w wyglądzie różnych osób. Staram się jej pokazać je jako naturalne i nadające różnorodność – mówi Gosia. – Sporo rozmawiamy o starzeniu się. Nasze dzieci dużo czasu spędzają nad oceanem i widzą tam różne ciała: młode, ale również takie 60+. Siłą rzeczy więcej jest okazji, żeby rozmawiać o cielesności niż w Polsce, gdzie przez większość roku jesteśmy zakryci.

Dla świadomych rodziców oznacza to również wyzwania, na przykład: jak rozmawiać z dziećmi o otyłości? – W Australii jest dużo śmieciowego jedzenia, świeże owoce i warzywa są dużo droższe niż przetworzona żywność. Widzę też, że dzieci są otyłe na większą skalę niż w Polsce – mówi Gosia. – Cały czas zastanawiam się, jak rozmawiać o tym z córką w duchu ciałopozytywności. Żeby pokazać jej, że nasze ciało i to, jak wyglądamy, nas nie określa, ale warto spożywać wartościowe jedzenie, żeby nasze ciała były w dobrej kondycji.

Bejsbol, kimono i królica Coco

Bejsbol, kimono i królica Coco

Obywatele świata

Najtrudniejsza w macierzyństwie na emigracji jest większa niż we własnym kraju samotność, mówi Gosia. – Podtrzymywanie więzi rodzinnych wymaga dużo więcej wysiłku. Musimy się z babciami i dziadkami złapać na łączach, zadbać o to, żeby te spotkania online były interesujące, bo przecież małe dziecko nie zawsze chce siedzieć i patrzeć w telefon. Kiedy przyjeżdżamy do Polski, to się po prostu dzieje, dzieci są z nimi w ciągłej interakcji.

Pozostaje też dylemat, jak wychowywać dzieci: na Australijczyków czy na Polaków. – Chciałabym podzielić się z nimi kreskówkami ze swojego dzieciństwa, ale puszczam im też bajki australijskie, żeby miały o czym rozmawiać z dziećmi w szkole. To jest ciągłe szukanie równowagi – mówi Gosia. – W Polsce nadal mocno obecne jest takie myślenie, że jesteśmy obywatelami i obywatelkami jednego kraju, a nie świata. Być może moje dzieci będą patrzyły na to zupełnie inaczej.

Po pięciu latach w Australii Gosia mówi, że przejęła tutejszy luz. Przestała zwracać uwagę na to, czy ludzie ją obserwują i oceniają. – Na początku, jak byłam w restauracji z dziećmi i ktoś do mnie podchodził, od razu myślałam, że chce mnie opierniczyć. A ludzie po prostu chcieli zagadać – mówi. – Tutaj posiadanie dzieci to wybór pewnego stylu życia, który wiąże się ze sporymi kosztami. Nie ma stereotypu „Polaka z 500+, który narobił sobie dzieci”.

Jako matka od razu jesteś szanowana, nie musisz sobie na ten szacunek zapracować.

Powrotu do Polski na razie nie planują. Za dwa lata będą mogli ubiegać się o australijskie obywatelstwo. Działkę pod Krakowem, tam, gdzie mieli się budować, wystawili na sprzedaż. Może dzięki niej uda się sfinansować nowy dom, nad oceanem.

Zapisz się do naszego newslettera