O tym, dlaczego warto nazywać swoje zdziwienia i lęki związane z uchodźczyniami i uchodźcami, o niełatwej komunikacji w obliczu traumy i o docenianiu różnorodności mówi Margaret Amaka Ohia-Nowak – trenerka międzykulturowa i antydyskryminacyjna, która w najnowszym numerze „Kosmosu dla dziewczynek” przekonuje, że uproszczone myślenie warto zatrzymać krótkim: „sprawdzam!”. To dobra podpowiedź także dla dorosłych.
Zapytanie kogoś o imię wydaje się czymś bardzo naturalnym. Ty traktujesz to jako ćwiczenie podczas warsztatów antydyskryminacyjnych. To też dobry start w kontakcie z osobami, które uciekły przed wojną w Ukrainie?
Tak, bo pozwala każdej osobie określić, jak chce być nazywana w danej grupie, kontekście, sytuacji. Szczególnie jeśli są to imiona, których nie znamy, nie jesteśmy z nimi osłuchane/osłuchani, nie wiemy, jak je wymawiać. Bo na przykład „Andrij” to wcale nie jest „Andrzej”. Po drugie, jeśli na przykład – tak jak ja – ma się dwa imiona, można wtedy wskazać, którego faktycznie chce się używać.
O co warto zapytać w kolejnym kroku? A o co absolutnie nie pytać?
W komunikacji z osobami mającymi doświadczenia wojenne, uchodźcze jest kilka zasad. Ogólnie uważa się, że pytanie: „Jak się czujesz?” jest empatyczne. Ale ono, szczególnie w fazie pierwszego szoku, nie jest najlepszym wyborem. Może wywołać eksplozję nieprzyjemnych uczuć i bólu, zwłaszcza jeśli ktoś był w ogromnym niebezpieczeństwie, zostawił swój dom, wszystko, co miał, i przyjechał tu z jedną walizką. Czasem, nawet jeśli mamy dobre intencje, warto się powstrzymać. Ale można zapytać o rodzinę albo czy bliscy są bezpieczni. W takiej sytuacji najważniejsza jest komunikacja sprowadzona do konkretów, na przykład: „Jak mogę cię wesprzeć? Czy potrzebujesz jedzenia, ubrań?”. Kolejna rzecz: nie patrzmy na te osoby jak na ofiary. Jako pomagający i tak mamy przewagę, mamy więcej zasobów, jesteśmy u siebie, możemy decydować, czy dzisiaj pomagamy, czy nie, co dajemy, a czego nie.
Dlatego ważne, żeby ustawiać się i w komunikacji, i w relacjach nie wertykalnie, ale horyzontalnie, równościowo.
Często chcemy dobrze, ale to, co robimy, może kogoś umniejszyć. Czasem lepiej nic nie powiedzieć, po prostu być. Robię tak ze studentkami i studentami, którym pomagam. Często, jeśli się nie odzywają, to nie dlatego, że niczego nie potrzebują, tylko dlatego, że już mają dosyć proszenia, dosyć poczucia, że są zależni. Sama sprawdzam, czego im potrzeba, jak się mają, tak na co dzień.
Jeśli ktoś sam opowiada o swoich przeżyciach, to dobrze, żebyśmy go wysłuchali, ale lepiej nie dopytywać?
Mogę podziękować za to, że ta osoba się ze mną tym dzieli, powiedzieć, że widzę koszmar, który dotyka ją i jej bliskich, i dodać, że jestem obok, jeśliby potrzebowała wsparcia albo rozmowy. Zapytać, czy jest coś, co mogę dla niej zrobić. To są pytania, które otwierają na relację, ale i pozwalają nic nie mówić.
Empatia polega na towarzyszeniu w tym, co się dzieje.
Nie na dawaniu rad czy diagnozowaniu: „A no tak, masz ciężko”. Albo porównywaniu: „Ja też nie mam się za dobrze, może razem będzie nam lepiej w tej niedoli”.
Od początku wojny trafiło do nas niemal 3 miliony osób uchodźczych. Myślisz, że dla polskiego, jednorodnego społeczeństwa, jest to szansa, żeby trochę się otworzyć, żeby na przykład w przyszłości nie budować płotu na innej granicy?
Niestety, badania i doświadczenia innych państw pokazują, że zwiększenie różnorodności kulturowej nie wystarczy, żeby głowy ludzi się otworzyły. Wystarczy spojrzeć na społeczeństwa wielokulturowe – holenderskie, brytyjskie czy amerykańskie – podziały cały czas tam funkcjonują, nawet na poziomie strukturalnym.
Chociaż istnieje cień nadziei, że na poziomie indywidualnym, dzięki obyciu z różnorodnością, ta różnorodność zacznie być normą. Przekonamy się, że można się różnić i funkcjonować w jednej przestrzeni na tych samych zasadach.
Ale doświadczenia innych krajów sugerują, że potrzebna jest przy tym polityka inkluzywności, nastawiona na integrację. Nie tylko na poziomie organizacji pozarządowych, oddolnych inicjatyw czy indywidualnych osób, które spotkają ludzi z innej kultury, mówiących w innym języku, i zobaczą: „To też jest człowiek, nie ma się czego bać”. Niezbędne jest zarządzanie strategiczne, bo osoby uchodźcze potrzebują normalnie funkcjonować. Nie utrzymają się dzięki zapomogom, w prywatnych mieszkaniach udostępnionych przez życzliwych właścicieli. Wszystko, co teraz się dzieje, ma związek z pomocą oddolną, ale te siły i zasoby są już na wyczerpaniu. Brakuje też narzędzi, żeby różnorodnością zarządzać. Państwo powinno bardziej aktywnie uczestniczyć w integracyjnych czy edukacyjnych działaniach, także na poziomie polityk zatrudniania takich osób czy też w obrębie szerszych programów dla dorosłych, przybliżających temat różnic międzykulturowych i międzyludzkich. Żebyśmy rozumieli na przykład, że jak ktoś pochodzi z Ukrainy i mówi głośno, to nie znaczy, że krzyczy, jest niegrzeczny, chce nam zrobić coś złego, jest mniej inteligentny, tylko że – prawdopodobnie – w kulturze tego kraju ekspresja jest większa niż w polskiej. To zresztą relatywne, bo na przykład Anglikom już polska kultura wydaje się „głośna”. Niektórym z nas może być też trudno dopuścić myślenie, że społeczeństwo ukraińskie jest tak samo zróżnicowane jak polskie, że Ukrainki to nie same sprzątaczki, a Ukraińcy – faceci wykonujący prace fizyczne. Niestety w Polsce grunt pod działania integracyjne nie jest przygotowany, bo już wcześniej nie egzekwowano prawa w związku z używaniem mowy nienawiści czy zachowaniami ksenofobicznymi.
A zintegrowanie nie ma polegać na tym, że te osoby się zasymilują, czyli staną dokładnie takie jak my, tylko na tym, że zachowają swoją tożsamość, czyli pewną odrębność, ale jednocześnie będą funkcjonować w strukturach państwowych czy społecznych wypracowanych w naszym kraju.
Ostatnio w miejscu publicznym byłam świadkinią rozmowy pań narzekających, że osobom z Ukrainy tyle dajemy, a przecież sami nie mamy. Jak się w takich sytuacjach zachowywać?
Jeśli mamy w sobie taką gotowość, a sytuacja jest dla nas bezpieczna, warto zareagować. To nie zawsze będzie doskonałe, mogą nas ponieść emocje, zwłaszcza jeśli mamy kompletnie inne zdanie. Mnie ostatnio pewna osoba opowiadała, że poszła do restauracji i przy każdym stoliku było słychać język ukraiński, że tyle samochodów na ukraińskich blachach, beemwice, mercedesy. Że wszędzie już chodzą „normalnie jak my”. I to wszystko dzieje się z tej osoby podatków. Oczywiście, może się w nas pojawiać zdziwienie, że ci Ukraińcy i Ukrainki to tacy „normalni” ludzie, że mają pieniądze, samochody, kupują mieszkania, ale to zdziwienie ujawnia, że stawiamy się wyżej. Może też pojawić się w nas niezgoda na to, co widzimy. I tu jednym ze sposobów na rozmontowanie uprzedzeń jest postawienie doprecyzowującego pytania, na przykład: „Ale o co konkretnie ci chodzi w tej sytuacji? Czy twoim zdaniem nie powinni w tej restauracji być?”. Dobrze, żeby to nie był konfrontacyjny komunikat w stylu: „Przestań tak mówić, nie masz racji”. Jeśli odpowiednio nazwiemy uprzedzenie, na przykład: „Myślisz, że te osoby powinny przebywać w gorszych warunkach? Nie powinny chodzić do restauracji? Sądzisz, że nie mają prawa, żeby korzystać z tego co my?”, dajemy drugiej osobie szansę na refleksję.
Ja pani powtarzającej: „Pracuję z Ukraińcami, ja wiem, co to za ludzie” powiedziałam, że uogólnia.
Kiedy ktoś generalizuje, często samo pytanie, czy chodzi o kogoś konkretnego, czy o wszystkich ludzi z Ukrainy, pokazuje, jak stereotypowe jest takie myślenie. Odpowiednie pytanie poszerzy perspektywę i pokaże, że być może przytaczana sytuacja to wyjątek. Najprostszą strategią, która jednak wymaga odwagi, jest taka reakcja jak twoja – nazwanie tego, co druga osoba robi. Można powiedzieć: „Uogólnia pani, ludzie są różni. Używa pani stereotypu”. Można się odwołać do autorytetu czy badań. Można opowiedzieć o tym, że istnieje coś takiego jak uprzedzenie. I że to coś naturalnego, bo jeśli ktoś jest inny niż my, to często odruchowo boimy się, że zabierze nam to, co mamy. Na przykład naszą tożsamość.
Koleżanka opowiadała mi z kolei o obawach rodziców związanych z obniżeniem poziomu edukacji w szkole, do której trafiły dzieci z Ukrainy. Jak rozbrajać takie niepokoje?
Po pierwsze – wyrównywanie szans nie polega na pozbawianiu jednych tego, co mają, żeby dać drugim. To robienie większej przestrzeni dla nowych osób.
Dobrze, żeby ktoś, kto czuje się zagrożony, o swoim lęku powiedział, wyraził go.
Czy to szkoła, czy organizacja, czy firma, dobrze jest poświęcić czas tematowi wojny i temu, że pojawiają się nowe osoby w zespole czy w klasie. W szkołach powinno się wprowadzać różne elementy związane z integracją uczennic i uczniów, i po prostu rozmawiać o tym, co się dzieje, wentylować emocje. Istotne jest też informowanie rodziców. Bardzo często lęk wynika z tego, że nie wiem, co się dzieje. Wiemy tylko, że jest dwadzieścioro nowych dzieci w szkole, i na tej podstawie wysnuwamy jakieś wnioski. Więc warto, żeby dyrekcja i nauczyciele poinformowali zawczasu rodziców o tym, że zachowanie wysokiego poziomu nauczania jest dla nich ważne i że nadal będą się starali o nie zadbać.
A co konkretnie mogą robić nauczycielki i nauczyciele, żeby dzieci polskie i ukraińskie jakoś się ze sobą dogadały?
Rozmawiać, jak to jest być kimś nowym w szkole, zastanawiać się wspólnie, czego tacy uczniowie i uczennice mogą potrzebować. Co jako klasa możemy zrobić, żeby nowe osoby czuły się u nas dobrze?
To dobry moment na zastanowienie się razem z dziećmi, zgodnie z jakimi regułami chciałyby funkcjonować z innymi, żeby wszystkim było dobrze, i na wypracowanie takich zasad.
Nauczycielki i nauczyciele mogą organizować zabawy integracyjne, w których wszyscy się lepiej poznają. Mogą zaproponować, żeby w każdym tygodniu dzieci zamieniały się miejscami w ławkach i w ten sposób miały okazję zbudować jakieś nowe połączenia między sobą – nie chodzi o to, żeby się polubiły, ale żeby pobyły ze sobą, poznały się. Dobrze myśleć nie tylko o złotej maksymie, która brzmi: „Traktuj inne osoby tak, jak ty sam/sama chcesz być traktowany/traktowana”, ale i o platynowej: „Traktuj inne osoby tak, jak one chcą być traktowane”. Warto pracować w nastawieniu na współpracę, nie rywalizację. Tworzyć grupy nie przez wybieranie do zespołów konkretnych osób, ale na przykład losowo. Takie organiczne działania pokazują, że współpraca z każdą osobą jest możliwa.
A co, jeśli dziecko kogoś nie polubi albo nie ma ochoty się zaprzyjaźniać?
Zachęcajmy dzieci do nazywania swoich emocji. Tłumaczmy, że nie zawsze muszą być miłe, że może być im smutno, mogą być wkurzone.
Za każdą emocją stoi jakaś potrzeba. Uczenie dzieci mówienia z serca o tym, jak się czują, zmniejsza prawdopodobieństwo, że pojawi się sytuacja niefajnego traktowania czy przemocy.
Kiedy na wuefie jestem z nową osobą w drużynie, nawet jeśli za nią nie przepadam, to jest tylko na krótki czas i nie znaczy, że muszę ją zapraszać na urodziny.
Co jeszcze może w nas, w naszych dzieciach uruchomić się przez ten lęk przed nieznanym?
Wszelkie stereotypy czy teorie spiskowe związane z „nadchodzeniem obcego”. Te narracje są niestety od lat powielane w mediach. Biorą się z przeświadczenia, że osoby migranckie czy uchodźcze przynoszą nam choroby, zabierają miejsca pracy i „nasze” kobiety. Są zagrożeniem „naszej” polskości, która jest przecież „taka czysta”. Kiedy Polacy słyszą akcent wschodni, często włącza się w nich tendencyjne myślenie, że taka osoba jest mniej kompetentna, głupsza, ma niższy status społeczny – tylko dlatego, że jest ze wschodu. Słyszałam o profesorce dużej uczelni, która umówiła się na spotkanie z polskim profesorem w restauracji, i kelner zapytał ją, czy przyszła na rozmowę o pracę sprzątaczki.
Co możemy z tym robić?
Informować, edukować – nie poprzez robienie festiwali kultury ukraińskiej z występami w strojach ludowych, tylko stawiając na kompetencje międzykulturowe, pokazując na przykład, że niektóre cechy i nawyki komunikacyjne osób z Ukrainy mogą być inne niż te najpowszechniej występujące w Polsce. Że te osoby nie tylko są inne niż my, ale są też różnorodne. Że to i osoby sprzątające, które umyją nam okna, i lekarki, które wypiszą nam receptę i prezeski dużych korporacji, i fryzjerzy. Warto oddawać im głos w mediach, pokazywać ich własną perspektywę. Bo to nie jest jedna „masa”, ani „fala”, „napływ”, tym bardziej „inwazja”.
Zastanawiałam się, jak to się stało, że doszło do tak ogromnego zrywu społecznego, kiedy zaczęła się wojna. Przecież przed jej wybuchem spora część społeczeństwa nie najlepiej postrzegała osoby z Ukrainy.
W sytuacji zagrożenia i konieczności podejmowania szybkich decyzji nasze nieuświadomione przekonania na temat różnic i podobieństw między ludźmi oraz błędy poznawcze mogą – paradoksalnie – zadziałać w pozytywny sposób. Kiedy pomoc jest potrzebna komuś, kto wygląda i funkcjonuje podobnie do nas, kto jest blisko geograficznie, pomagamy. Dodatkowo motywację daje nam przekonanie, że to przecież mogłoby się i nam przydarzyć.
Ale wystarczy, że ten, kto potrzebuje pomocy, ma inny kolor skóry i inne wyznanie, żebyśmy odgradzali się od niego murem, zamiast pomagać? Przecież osoby z Ukrainy też mogą być innego wyznania, więc to często bardziej iluzja bliskości niż faktyczna bliskość.
Inność wyznaniowa w przypadku Ukraińców i Ukrainek jest przezroczysta, oswojona. A w przypadku osób z Bliskiego Wschodu włączają się nam islamofobiczne narracje – widać efekty stygmatyzującej retoryki obecnej w części mediów, podgrzewanej czy inspirowanej przez polityków od wielu lat. Ona polega m.in. na konstruowaniu obrazu muzułmanina/muzułmanki jako wroga, terrorysty, kogoś, kto chce nam zaszkodzić, i na budowaniu atmosfery zagrożenia, która osłabia empatię. Dlaczego mielibyśmy pomagać komuś, kto jest zły? Taki mechanizm nie zadziałał w przypadku osób z Ukrainy. Jeśli nawet były przedstawiane stereotypowo, to jako bezsilne i zależne od nas, bo przecież to my jesteśmy tym lepszym „zachodem”. One są tak bezbronne, że trzeba im pomagać. Cokolwiek się im da, będą się cieszyć. A to, że możemy komuś pomóc, nam z kolei daje władzę. I to jest pułapka. Nie neguję tego, że to, co się zadziało w Polsce po wybuchu wojny w Ukrainie, było super.
Ale bardzo ważne jest, żeby na następnych etapach pytać o potrzeby konkretnych osób i obserwować, jak te potrzeby się zmieniają.
Teraz coraz bardziej kluczowe jest systemowe wsparcie, służące temu, żeby osoby uchodźcze mogły samodzielnie funkcjonować. Obecnie są w trudniejszym położeniu, na chwilę potrzebna jest zmiana priorytetów, ale to nie jest na zawsze. To nie tak, że my stajemy się nieważni. Chodzi o uznanie, że potrzeby innych są tak samo ważne jak nasze. I choć są bardzo różne, to spotykają się z naszymi u podstaw.
Fotografia: Iza Grzybowska
Dr Margaret Amaka Ohia-Nowak jest ekspertką w obszarze Diversity, Equity and Inclusion (DEI), konsultantką, trenerką i wykładowczynią. Specjalizuje się w języku inkluzywnym, komunikacji włączającej, równościowej i empatycznej. Prowadzi szkolenia o zarządzaniu różnorodnością etniczną i kulturową.