Co łączy dziewczynki bawiące się w chowanego i starożytnych Rzymian?
Być może – skomplikowana relacja ze śmiechem. Weźmy taki obraz: jest koniec grudnia, 192 rok, ostatnie miesiące panowania cesarza Kommodusa; jeszcze nie zginął w zamachu, jeszcze jest niezmordowany, szalony, zbiera senatorów na jednym z amfiteatrów, żeby umilić im czas pokazem własnej siły i sprytu.

Wśród widzów znajduje się senator Kasjusz Dion. Traf sprawił, że zajmuje on miejsce w jednym z pierwszych rzędów. Kommodus uwija się po arenie, próbuje zgładzić strusia, odcina mu głowę, chwyta ją w jedną rękę, w drugiej demonstruje zakrwawiony miecz. Zbliża się do rzędu, w którym zasiadają wraz z Kasjuszem pozostali senatorowie; coś w wyrazie jego twarzy, coś w ruchach – za pomocą których próbuje dać do zrozumienia, że dla niego, Kommodusa, głowy najważniejszych rzymskich senatorów znaczą tyle samo co głowa strusia i że wystarczy jedynie jego skinienie, aby ci podzielili ptasi los – sprawia, że Kasjusz nie wytrzymuje napięcia i zaczyna chichotać. Ten śmiech jest krótkim wyzwaniem rzuconym władzy, przede wszystkim zaś absurdowi, który ona uosabia: Kommodus jest niebezpieczny, ale jest i komiczny; im bardziej złowrogi chce się wydawać, tym mniejszy się staje w oczach widzów. Kasjusz Dion chichocze, a w jego ślady idą kolejni senatorowie; sprawa jest coraz poważniejsza, co w perwersyjnym języku śmiechu oznacza zwykle: coraz bardziej zabawna.

„Wiedziałem, że ten chichot może się źle skończyć – pisze później Kasjusz – zerwałem liście laurowe z mojego senatorskiego wieńca i wepchnąłem je sobie do ust; prędko, gwałtownie, żeby tylko zamaskować uśmiech. Poradziłem innym, żeby uczynili to samo; od tego, czy uda nam się zachować względną chociaż powagę, mogło zależeć nasze życie”.

Oto więc cesarz trzymający triumfalnie miecz i głowę strusia, oto i rząd polityków żujących zapamiętale liście laurowe, sumiennie, w skupieniu, niczym posilająca się krowa, podchodząca do posiłku ze spokojem, ale i absolutną powagą; rząd polityków ratujących z przypisanej im godności tyle, ile się dało.

To obraz, który przytacza Mary Beard w swojej książce Laughter in ancien Rome, ale i na nim nie poprzestaje. Dion – pisze Beard – używa słowa kichlizein, co w starożytnej grece podobno oznaczać miało nie tyle „chichot”, ile „chichot przywodzący na myśl sytuację erotyczną”, a właściwie „śmiech, którym prostytutki mamią mężczyzn” – a zatem śmieją się, dając sygnał, iż świetnie się bawią, a owa zabawa może stać się i ich, mężczyzn, udziałem. Niech jednak ci nie obiecują sobie zbyt wiele – nie zostaną na tyle poważnie potraktowani, aby dostąpić zaszczytu poznania, z czego jest chichotane.

W prenumeracie oszczędzasz 25%.

Podaruj dziewczynce prezent na cały rok!

W prenumeracie oszczędzasz 25%.

Podaruj dziewczynce prezent na cały rok!

Jako dziewczynka byłam kiepska w grze w chowanego; nie potrafiłam utrzymać żadnej kryjówki; ledwo wybrzmiało odliczanie i hasło „szukam”, natychmiast zginało mnie w pół ze śmiechu. Właściwie w samej sytuacji nic paradnego nie było; samo przeświadczenie, że śmiać się nie można, że śmiech nas zdradzi, sprawiało, że zbierało mi się na chichot. Im bardziej śmiech był zakazany, tym trudniej było mu się oprzeć. Umierałam ze śmiechu na samą myśl, że zostanę znaleziona, i umierałam ze śmiechu na myśl, że mojej kryjówki nie odkryje nikt, nigdy. Pękałam ze śmiechu wczepiona w drzewo, na które wlazłam tak, że nie potrafiłam się utrzymać wśród gałęzi, i pękałam ze śmiechu ukryta w szafie; sam tylko dźwięk zbliżających się do mnie kroków sprawiał, że dosłownie składało mnie z uciechy – odpadałam pierwsza.

Jeśli ktoś, już jako dorosły, nigdy nie parsknął niestosownie na pogrzebie, prawdopodobnie nie rozumie, o czym mówię, rozumie pewnie za to stare przysłowie kolportowane przez Forresta Gumpa: poznasz głupiego po śmiechu jego. Dla mnie śmiech był przestrzenią wolności i ulgi; sygnałem, że człowiek – poważny człowiek – może wziąć w nawias okoliczności, nie musi w pełni podlegać regułom (choćby te reguły były tylko regułami gry w chowanego), chylić czoła przed autorytetem, poważnie kręcić głową wobec oferty podsuwanej przez świat. Śmiech był ekscesem, nakłuciem rosnącej bańki, ujściem – choćby chwilowym – na wolność od tego, co codzienne lub co na serio.

Ze wszystkich rodzajów śmiechu chichot jest śmiechem najżarliwszym i najmniej szanowanym. Jego niszczycielska witalność jest wiecznie niedoceniona; chichoczą dziewczynki, chichoczą ci, którzy nawet śmiechu nie respektują; chichot jest niewielki, jest śmiechem zdrobniałym, śmiechem pokątnym i śmiechem delikatnym. Beard cytuje w tym kontekście Angelę Carter, która chichotem określa niewinną wesołość, którą kobiety upokarzają mężczyzn w sposób, który jest dostępny tylko i wyłącznie kobietom.

Nie tak daleko więc dziewczynkom do rzymskich senatorów – dziewczynkom chichoczącym, śmiechem wyznaczającym granice swojego świata, swój „własny pokój”, a jednocześnie w śmiechu nieprzeniknionym, co czasem znaczy: bezpiecznym, choćby czasem chichot miał zdradzić ich kryjówkę.

-> W książce „Dziewczynki. Kilka esejów o stawaniu się” pisałam o szepcie jako z jednej strony o czymś wynikającym z represji, a z drugiej jako o narzędziu, którym posługiwać się można w budowaniu wspólnoty między dziewczynkami.