O tym, że myślimy językiem i słowa mają moc. O tym, że niektóre z nich mogą nam się nie podobać, ale to nie znaczy, że powinny zniknąć. O tym, że feminatywy to bardziej archaizmy niż nowomowa. Wreszcie – o tym, dlaczego mówienie o chirurżkach, architektkach i posłankach jest po prostu ważne.
Przeczytaj pozostałe teksty z cyklu „Słowa mają moc”
Skąd ta niechęć do feminatywów?
Tak naprawdę problemem są tylko niektóre feminatywy. I jak się temu przyjrzymy, dostrzeżemy, że jest to kwestia wyłącznie socjologiczna, a nie językoznawcza. Te językoznawcze argumenty da się bardzo łatwo obalić. Ale można mieć, bardziej na poziomie podświadomym, wewnętrzne przekonanie, że niektóre zawody związane z prestiżem, wysoką pensją czy wyższym wykształceniem są zarezerwowane dla mężczyzn, bo wciąż postrzega się to, co męskie, jako bardziej prestiżowe. Jednocześnie nie wierzę, że ktoś w Polsce w XXI wieku chciałby zabronić kobietom wykonywania np. zawodu adwokatki czy inżynierki.
A dlaczego część kobiet nie chce używać żeńskich form?
Uważają, że forma żeńska je ośmiesza. Jak się nad tym zastanowimy, to co tak naprawdę je ośmiesza? To, że są kobietami?! Czy żeby być poważniej traktowane, muszą stać się trochę mężczyznami za pomocą języka i tej męskiej końcówki? Męskość jest poważna, dlatego zakładają na siebie ten językowy garnitur i udają mężczyzn.
Ale nie wszystkie żeńskie końcówki zawodów budzą kontrowersje.
To, że wszyscy mówimy „fryzjerka”, a część osób nie mówi „adwokatka”, wynika z przyzwyczajeń, które są bardzo mocno ugruntowane, ale – paradoksalnie – wcale nie są stare. To są skostniałe struktury, które mamy w głowach. Pamiętajmy, że kobiety dopiero na początku XX wieku wywalczyły dostęp do niektórych zawodów i edukacji uniwersyteckiej, a co za tym idzie – do wcześniej zarezerwowanych wyłącznie dla mężczyzn profesji, np. tych prawniczych. Już wtedy pojawił się problem, jak te kobiety nazywać.
Pierwsza debata o feminatywach odbyła się na początku XX wieku. Co ciekawe, nie zastanawiano się, czy używać feminatywów – bo to było dla osób żyjących ówcześnie oczywiste – ale jakich form feminatywów używać.
Kiedy pierwsze kobiety w Polsce dostały się do Sejmu w 1918 r. (było ich osiem), rozważano, czy używać słowa „posłanka”, „posełkini”, „poślica” czy może „posełka”. Było wiele różnych wariantów. Tak samo, czy kobieta prowadząca tramwaj ma się nazywać „motorową”, czy może „motorówką”? „Wychowawczyni” czy „pedagogini”? Przeprowadzono wiele takich dyskusji na łamach „Poradnika Językowego”. Ludzie przysyłali listy i zastanawiali się, jak te kobiety określać, ale nie było wątpliwości, że trzeba używać form żeńskich, dlatego że one w oczywisty sposób wynikają ze struktury naszego języka.
Właśnie, sam język zachęca do używania feminatywów.
Polszczyzna posiada rodzaj gramatyczny, zatem rzeczowniki określające nazwy zawodów odmieniają się przez rodzaje.
Jeśli ktoś mówi, że jest przeciwny feminatywom, to jego wypowiedź jest nielogiczna – musiałby pozbyć się wszystkich feminatywów z języka i mówić: „pani fryzjer”, „pani kelner”, „pani aktor”, „pani model”, bo: „fryzjerka”, „kelnerka”, „aktorka”, „modelka” – to też są feminatywy.
Feminatyw to jest forma żeńska nazwy zawodu lub funkcji, a żeńskie formy są naturalne dla języka polskiego tak samo jak formy męskie.
Skoro użycie feminatywów było dyskutowane już w międzywojniu, to dlaczego niektórzy uważają je za nowomowę?
W pierwszych latach socjalizmu, gdy Polska weszła w nowy system polityczny, władza chciała się odciąć od tradycji i, niejako na siłę, wprowadzono formy męskie jako generyczne, czyli odnoszące się do wszystkich płci. Chodziło o dążenie do równości płci, co wtedy oznaczało zrównanie kobiet z mężczyznami. Fascynujące jest, że dziś postrzegamy tradycję jako coś niezmiennego – wydaje nam się, że dany zwyczaj ma 500 lat, a okazuje się, że ma 50 lat. Tak jak z karpiem na Wigilię, który jest tradycją z czasów PRL‑u, a wiele osób sądzi, że to zwyczaj z XIX wieku albo jeszcze dawniejszy.
Feminatywy to są bardziej archaizmy niż jakieś nowe wymysły.
Niektórzy sięgają po argument, że feminatywy brzmią śmiesznie, np. „chirurżka” czy „reżyserka” – trochę jak słowa z języka czeskiego, które Polaków często bawią.
To, że nas coś śmieszy, że jakieś słowa nam się nie podobają, to nie jest argument językoznawczy, tylko odwołujący się do naszego gustu czy smaku.
Każdy ma prawo nie lubić, a nawet nie znosić pewnych słów, uważać np. że brzmią jak dźwięk paznokci drapiących po ścianie. To jest normalne, ale to nie jest argument za tym, żeby jakieś słowo wyrugować z języka.
Czasami ktoś komentuje, że powinno się zakazać używania słowa „pieniążki” i wiemy, że mówi to w żartach, ale feminatywy wzbudzają chore emocje. Sama często dostaję wiadomości czy śledzę w celach naukowych komentarze, które są agresywne i pełne gróźb, bo ktoś odważył się użyć słowa „chirurżka”.
No właśnie, skąd te emocje?
Kluczową rolę odgrywa tu aspekt polityczny i ten związany z patriarchatem. Jest jeszcze językowy patriotyzm. Polacy bardzo kochają swój język i jednocześnie lubią się wypowiadać na tematy, na których się nie znają – stąd żywe dyskusje także np. o anglicyzmach. Z językiem jest jak z seksem, wydaje nam się, że skoro każdy go uprawia, to każdy ma o nim pojęcie i może wejść w rolę eksperta. Każdy używa języka, więc myśli, że może być językoznawcą. Dodatkowo, podobnie jak Francuzi, zmiany językowe traktujemy jako zamach na tożsamość narodową – szczególnie dotyczy to osób z prawicowych kręgów, dla których ktoś, kto mówi „adwokatka”, to zdrajca ojczyzny.
Jesteśmy też bardzo spolaryzowanym społeczeństwem i to, co zrobi jedna strona, jest wyśmiewane przez drugą, i odwrotnie, więc jeżeli lewicowy polityk używa feminatywów, to to musi być wyśmiane przez prawicę.
Feminatywy nabrały kontekstu politycznego.
Opracowuję teraz badania na temat percepcji feminatywów na uniwersytecie, więc jestem na bieżąco. Eugeniusz Pawłowski w 1951 roku pisał, że osoby, które stosują feminatywy, kurczowo trzymają się tradycji językowej i może to być uznane za zacofaństwo. Zenon Klemensiewicz w 1957 roku, że stosowanie feminatywów to brak postępu językowego, bo formy męskie to postęp i nowoczesność. A dziś uważamy, że feminatywy to lewacki, nowoczesny wymysł. Ciekawe, prawda?
Wynika z tego, że od początku feminatywy były narzędziem politycznym.
Zdecydowanie, i tak jest do dziś. Ubolewam nad tym. Feminatywy stały się markerem przynależności politycznej. Dziś posłanki lewicy i część posłanek centrum stosuje feminatywy, a posłanki prawicy odżegnują się od nich, jak tylko można. Nie tylko pani poseł Pawłowicz, która mówiła otwarcie, że nie należy wobec niej używać słowa „posłanka”, bo konstytucja mówi o „posłach”, a nie o „posłankach i posłach”.
Dochodzimy do absurdu, ponieważ Kaja Godek w 2019 roku, kiedy kandydowała do Parlamentu Europejskiego z listy Konfederacji, mówiła o sobie, że jest „kandydatem”, a przecież słowo „kandydatka” jest bardzo mocno ugruntowane w języku, chociażby za pomocą konkursów piękności.
Inna sprawa, że funkcje publiczne w Polsce występują przeważnie w rodzaju męskim: „premier”, „prezydent”. Jak Zuzana Čaputová przyjechała do Polski, to była opisywana jako „prezydent”, chociaż już w swojej kampanii wyborczej miała hasło: „Zuzana Čaputová. Moja prezidentka”.
W sumie ten argument o konstytucji ma jakiś sens. Może w obiegu publicznym powinno używać się obydwu form?
Oczywiście, że tak. To jest zresztą bardzo ciekawe. Właśnie skończyłam czytać książkę Patriarchat rzeczy niemieckojęzycznej autorki Rebekki Endler, która opisuje debatę na temat prawa niemieckiego. Część niemieckich feministek uważa, że użycie wyłącznie męskich form w tekstach prawniczych mogłoby posłużyć jako argument, że kobiety mogą bezkarnie popełniać przestępstwa, ponieważ nie są uwzględnione w prawie. Słysząc formę męską, wyobrażamy sobie głównie mężczyzn, więc można by dojść do takich wniosków, że skoro akty prawne mówią o „sprawcach”, a nie o „sprawczyniach”, to znaczy, że kobiety mogą łamać prawo.
Przewrotny skutek nierówności językowej.
Właśnie. Ale ciekawe, że pod tekstami o przemocy domowej czy seksualnej w Polsce bardzo często pojawiają się komentarze panów, którzy piszą: „sprawcy”, a co ze „sprawczyniami”?! To są ci sami panowie, którzy pod innymi artykułami komentują tak: „psycholożka”, hahah chyba „lożka” – „świnia” hehehe” albo „chirurżka” – tego się nie da wymówić!
Często prawica zarzuca lewicy, że ta zmienia język, ale prawica też zdaje sobie sprawę z faktu, że język kształtuje naszą świadomość i wpływa na nasze myślenie, bo tak naprawdę myślimy językiem. Warto zaobserwować, jak prawica używa języka do swoich celów, mówiąc np. „kary cielesne” zamiast „bicie dzieci”.
Powiedziałaś, że język kształtuje nasze myślenie. Zgadzam się z tym. Jeśli dziewczynki nie potrafią wyobrazić sobie kobiety chirurżki, to jak mają chcieć zdobyć taki zawód? Ograniczając użycie feminatywów, sprawiamy, że nasze córki rosną ze świadomością, że niektóre obszary czy zawody są nie dla nich.
W tym kontekście szokujące są wyniki badania słynnego testu „Draw-A-Scientist”, zwłaszcza gdy spojrzymy, jak wyglądały na przestrzeni lat. Między 1966 a 1977 rokiem z 5000 rysunków jedynie 28 przedstawiało naukowczynie i wszystkie spośród tych 28 zostały narysowane przez dziewczynki. Dziś średnio 28 proc. wszystkich rysunków przedstawia naukowczynie, a to dziewczynki są motorem napędowym tej zmiany. W 2016 roku 58 proc. dziewczynek narysowało kobiety.
Obserwuje się też zmiany w zależności od wieku badanych dziewczynek – im są starsze, tym rzadziej rysują naukowczynie. Nietrudno to zjawisko wyjaśnić: przecież to do chłopców kieruje się zestawy małego chemika i zabawki, które pobudzają kreatywność. Nawet dziś najmłodsze dziewczynki mają wiarę, że mogą być, kim chcą, ale ta wiara z wiekiem zanika. 70 proc. sześciolatek w teście „Draw-A-Scientist” rysuje naukowczynię, natomiast dla 16-latek wynik wynosi już… 25 proc.
Kiedy dzieci uczą się mówić po polsku, feminatywy są dla nich czymś naturalnym, odruchowo odmieniają nazwy zawodów przez rodzaje. Dopiero później zaczynają rozróżniać, że jest „adwokat” i jest „sprzątaczka”.
Te wyniki badań wiele nam mówią np. o systemie edukacji.
Widać pozytywny efekt działań na rzecz upodmiotowienia dziewczynek, ale też to, że gdy kończą szkołę, nie mają już takiej wiary w siebie jak wtedy, gdy do niej szły.
I feminatywy też mają na to wpływ?
Tak, w szkole powinno się poznawać więcej kobiecych bohaterek, powinny być obecne choćby w podręcznikach – nie tylko do języka polskiego, ale też chemii, fizyki i matematyki. Ważne, żeby mówić o takich osobach jak Hedy Lamarr, której zawdzięczamy WiFi, Adzie Lovelace, pierwszej programistce, biofizyczce Rosalind Franklin, która odkryła DNA, czy pionierce programowania – Grace Hopper. Co ciekawe, kiedyś zawód programistki był zajęciem kobiecym, bo wymagał godzin żmudnej przeliczeniowej pracy, która była mało prestiżowa. Zmieniło się to dopiero, kiedy pojawiły się komputery osobiste, które zresztą od początku w reklamach pokazywano jako zabawki dla chłopców.
Jesteś anglistką. Powiedz, jak to jest z płcią w języku angielskim, czy też budzi tyle kontrowersji?
W angielskim dąży się do tego, żeby język był jak najbardziej neutralny płciowo, co jest o tyle łatwe, że nie ma rodzaju gramatycznego. Nazwy zawodów nie wskazują na płeć, wyjątkami były takie słowa jak „policeman” czy „fireman”.
Końcówka ‑man wskazywała na to, że tylko mężczyzna może wykonywać dany zawód, dlatego od lat mówi się „police oficer”, „firefighter” czy „flight attendant”.
Jest też „steward”, bo nie jest to już wyłącznie żeński zawód (zresztą na początku był właśnie męski, bo uznawano, że na takiej wysokości trzeba mieć siłę, dopiero z czasem wymyślono, że stewardesy mają być „podniebnymi pięknymi kelnerkami”).
Czyli mimo różnicy struktury językowej w polskim czy angielskim problemy są podobne. To jest ten aspekt widoczny na całym świecie – języki nie nadążają za równouprawnieniem i przemianami społecznymi.
Tak, oczywiście. W Stanach było to bardzo widoczne podczas drugiej fali feminizmu. Radykalne feministki postulowały reformę języka. Posuwały się tak daleko, że proponowały zmianę języka Biblii, żeby Bóg był jednocześnie i mężczyzną, i kobietą.
W niemieckim też są rodzaje i też debatowano na temat feminatywów, ale tam była kanzlerin Angela Merkel, więc również ta dyskusja była mniejsza i odbyła się wcześniej.
We Francji także głośno debatowano o feminatywach, bo Francuzi trzymają język pod kloszem, Akademia Francuska jest bardziej konserwatywna niż nasza Rada Języka Polskiego. Pamiętam, że nawet w Polsce publikowano na ten temat artykuły, a jeśli w mediach głównego nurtu pojawia się tekst o języku w innym kraju, to znaczy, że dyskusja odbija się naprawdę szerokim echem.
Czyli feminatywy to nie jest nasz lokalny problem, też dobrze jest to sobie uświadomić.
Język był tworzony w dużej mierze przez mężczyzn i odzwierciedla to w swoich strukturach, ale dziś kobiety mają głos i język jest tworzony przez nas wszystkich. Użytkowników i użytkowniczki. Nie tylko odwzorowuje rzeczywistość, ale też jest przez tę rzeczywistość kreowany. Język tworzy nas, ale my tworzymy język, więc mamy wpływ na to, jak mówimy i jak myślimy za pomocą języka.
Dlatego ta walka jest taka ostra, bo mamy tego świadomość. To nie tylko o końcówki chodzi.
Chodzi o wpuszczenie kobiet czy mniejszości do pełnoprawnego uczestnictwa w świecie.
Martyna Faustyna Zachorska – językoznawczyni, doktorantka UAM w Poznaniu, tłumaczka, nauczycielka, popularyzatorka nauki, recenzentka książek. Jako Pani od Feminatywów zajmuje się przybliżaniem tematyki językowej i genderowej na Instagramie. W maju 2023 ukaże się jej pierwsza książka.